fishingexplorers.com

Reklama


Norweska przygoda (1)

Do Norwegii na ryby łososiowate

Wyprawy do Norwegii to dla mnie jakby osobna kategoria. Czekam na każdą z nich z wielką niecierpliwością i szczególnym dreszczykiem emocji. Kraj ten zawsze fascynował mnie pięknem i dzikością swej przyrody, a także niezwykłymi urokami krajobrazu – trochę groźnego i tak innego od reszty Europy. Wszystko tam ma większy rozmiar niż choćby w sąsiedniej Szwecji – wyższe i bardziej strome są góry, bogatsza zieleń, bardziej rozległe tundrowe pustkowia. Zwykłe morze zastępuje budzący szacunek ocean, ze swoimi cudownymi fiordami i kilkumetrowymi różnicami poziomu przypływu i odpływu. Zadziwia też skala dokonań norweskiej inżynierii – setki wysp połączone są z lądem regularnie kursującymi promami, a niektóre będącymi cudami techniki wiszącymi mostami czy podwodnymi tunelami. Niektóre wydrążone w skałach podziemne trasy drogowe mają po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt kilometrów. Nigdzie indziej na świecie nie widziałem takiej skali dokonań w tej materii.
Pod względem zasobności w ryby kraj to też wyjątkowy, na naszym kontynencie nie dorównuje mu żaden inny, a i w skali światowej należy zdecydowanie do ścisłej czołówki. W minionych latach przeważnie jeździłem tam na ryby morskie, ale były też próby połowu szczupaków, okoni, łososi czy pstrągów – częściej zresztą udane niż przeznaczone do wymazania z pamięci. Jednak zawsze marzyłem o wyprawie tylko i wyłącznie na ryby łososiowate, no bo przecież gdzie ich szukać, jeśli nie w tym gigantycznym rezerwuarze kryształowo czystych rzek i jezior, wypełnionych zimną i doskonale natlenioną, turkusową wodą. Gdzie wokół las, góry, huczące wodospady, tundrowe bezdroża, renifery, niedźwiedzie i trolle…
W drogę na łososiowate!
Wreszcie w 2017 roku udało mi się powiedzieć „robimy to!”. Wraz z moimi towarzyszami – Zenkiem, Michałem i Maćkiem – wyruszyliśmy na dwutygodniową wędrówkę po Norwegii w poszukiwaniu ryb z płetwą tłuszczową. Temat mieliśmy dobrze rozpracowany, a miejsca starannie dobrane, bo i w tym prawdziwym wędkarskim raju są łowiska lepsze i gorsze. Strzelanie na chybił trafił mija się z celem, bo sukces odniesiemy w ten sposób rzadko i co najwyżej przypadkowo… Sporo łowisk poddanych jest dużej presji – szczególnie najbardziej znane łososiowe rzeki Norwegii (np. Gaula, Orkla, Namsen), a tego nie lubię. W wielu innych pstrągi i lipienie występują wprawdzie bardzo obficie, lecz ich rozmiary nie są zadowalające – przeważają sztuki małe. To efekt braku w danej wodzie innych drapieżników (np. szczupaka) i olbrzymiej konkurencji pokarmowej. Są wreszcie takie wody, gdzie ludzi mało a ryby duże, lecz licencje są tam często niedostępne lub kosztują majątek – jak choćby słynna „królewska” rzeka Alta na Dalekiej Północy.
Lecz my nie poddawaliśmy się - włożyliśmy w przygotowania sporo energii i wykorzystaliśmy zdobywane przez lata znajomości, tak więc koniec końców wreszcie udało się wyselekcjonować kilka miejsc rokujących dużą nadzieję, z których drogą eliminacji pozostawiliśmy dwa: jedno w środkowej, drugie w północnej części Norwegii. Naszym celem były głównie pstrągi i lipienie, lecz gdyby trafiła się okazja, mieliśmy spróbować również szczęścia w połowie łososi czy palii.
Co z tego wyszło? Odpowiedź znajdziecie w moim załączonym obok reportażu. Zatem serdecznie zapraszam – poprawcie się wygodnie w fotelach i wyruszajcie wraz z nami w drogę do pięknej, zasobnej w ryby Norwegii!

Autor reportażu: Piotr Motyka



Część 1: Zatoka Trolli

Przez Szwecję do Trondheim

Na naszą norweską wyprawę wyruszyliśmy w dwóch podgrupach: pierwsza, czyli ja z Zenkiem Grabowskim, zapakowała wypożyczonego Renault Trafica niezbędnym ekwipunkiem i popędziła w stronę Gdańska na prom. Druga, czyli Maciek Rogowiecki z Michałem Pszczołą, miała dolecieć do nas dwa dni później „Norwegianem” na lotnisko w okolicy Trondheim.
Podróż przez Szwecje była długa – od Nynäshamn nasz szlak wiódł najpierw znaną nadbałtycką trasą aż do Sundsvall, a tam skręciliśmy na zachód i przez Östersund oraz znany kurort narciarski Åre dotarliśmy do norweskiej granicy. Stamtąd już było niedaleko do naszego pierwszego przystanku w mieście Trondheim.
Planowaliśmy je zwiedzić – nie bez pewnego trudu znaleźliśmy więc w środku nocy przyzwoity hotel, a rano po bardzo smacznym i obfitym śniadaniu wyruszyliśmy na krótki obchód tego ciekawego miasta, które miało niegdyś nawet rangę stolicy Norwegii. Zwane wówczas Nidaros, było siedzibą norweskich królów, a najbardziej spektakularną pozostałością z okresu średniowiecza jest przepiękna gotycka katedra o identycznej nazwie. Wzorowana na angielskiej katedrze w Canterbury, jest miejscem pochówku króla Olafa II, który wprowadził w Norwegii chrześcijaństwo. To największa katedra w całej Skandynawii.
Wczesnym popołudniem odebraliśmy chłopaków z lotniska i już razem popędziliśmy na północ w stronę naszego pierwszego wędkarskiego celu. Na miejsce dotarliśmy pod wieczór. Trafić nie było łatwo, gdyż po zjechaniu z głównej drogi E6 musieliśmy jechać jeszcze kilkanaście kilometrów drogą lokalną, a potem około pięciu kilometrów prywatną drogą leśną, prowadzącą nas pagórkowatym terenem wzdłuż brzegu olbrzymiego jeziora.

Zatoka Trolli

Na miejscu zwanym Zatoka Trolli, nad samym brzegiem owego gigantycznego jeziora, stała spora traperska chata – miejsce naszego zakwaterowania na kilka najbliższych dni. Było niezwykle dziko, pięknie i odludnie – takie miejsca lubię najbardziej. W środku chaty sporo wygód – bo była bieżąca (ale tylko zimna) woda, prąd z agregatu, ekologiczna toaleta, gazowa kuchnia, lodówka i kominek, kilka sypialni, a także ogrodowa altana z grillem. Problemem był brak prysznica – kto zapragnął kąpieli, musiał skorzystać z jeziora. Ale coś za coś. Czuliśmy się tam fantastycznie, jak gdzieś na północnych krańcach Kanady. Krajobraz zresztą bardzo Kanadę przypominał. Skały schodzące do jeziora z kryształowa wodą – tak czystą, że można ją było pić bez przegotowania, wypływające ze skał źródełko, porastające pagórki strzeliste świerki, szybujące na niebie orły i inne drapieżne ptaki, po prostu cudownie! Żeby tylko jeszcze brały ryby.
Mieliśmy do dyspozycji trzy łowiska – położone o kilkanaście metrów od chaty gigantyczne jezioro otoczone górami, mniejsze jezioro, a w zasadzie dawną zatokę tego wielkiego jeziora oddzieloną teraz od niego sztucznie groblą, a także kilka kilometrów rzeki o charakterze górskim.
Planując wędkowanie podzieliliśmy się na dwie grupy: Michał z Maćkiem wypożyczyli od gospodarza belly boats i mieli przed sobą trzy dni pływania po mniejszym jeziorze, z kolei my z Zenkiem zapragnęliśmy obłowić najciekawszy dostępny z brzegu fragment dużego jeziora, sąsiadujący z ową groblą. W miejscu tym woda przepływała wąskim kanałkiem z zasilanego rzeką małego jeziora do dużego. Jako, że w ostatnich dniach sporo padało, był tam teraz silny nurt, a w dużym jeziorze wpadająca do niego z hukiem woda tworzyła jakby kilkusetmetrową rzekę z zauważalnym nurtem, wirami i szypotami.
Drugie ciekawe miejsce znajdowało się kilkaset metrów dalej, gdzie w wodę wychodziła kolejna długa ułożona z kamieni grobla. Dochodziła aż do maleńkiej wysepki. Pomiędzy ową wysepką a drugim brzegiem tworzył się tam szeroki na jakieś 15 metrów kanałek z płynącą na otwarte ploso jeziora wodą. I tam również widzieliśmy oczami wyobraźni szansę na spotkanie z kropkowańcami.
I rzeczywiście, przeczucia nas nie zawiodły! Już pierwszego dnia Zenek dał popis pstrągowego mistrzostwa, wyciągając w ciągu dosłownie kwadransa cztery ładne sztuki (choć jeszcze nie okazy) z jednego miejsca. Ja też coś tam zaliczyłem, ale moje pstrągi były zdecydowanie mniejsze.
Kolejny dzień był dla mnie trudną próbą nerwów. W szypotach zaciąłem przepięknego pstrąga o długości znacznie przekraczającej 50 cm. Ryba od razu jak szalona wystrzeliła w górę – tak właśnie lubi walczyć dziki, nieokiełznany pstrąg – widziałem więc, że jest duża. Wzięła na obrotówkę, bardzo agresywnie. Ryba wprost szalała na moim kiju, ale w miarę szybko doprowadziłem ja do brzegowej opaski. Była już tuż-tuż, praktycznie byłem pewien zbliżającego się triumfu, zacząłem wyjmować zza pasa ulokowany na moich plecach podbierak. Pstrąg był przepiękny – miał jasnozłocisty kolor i cudowne duże, czerwone kropki. Jednak nie chciałem ryby ciągnąć zbyt wcześnie na siłę do podbieraka, kierując się obawą przed wyrwaniem jej haka z pyska. Pozwoliłem więc pstrągowi jeszcze trochę popływać. Ten zszedł niemal do samego dna i chodził to w prawo, to w lewo, a ja amortyzowałem jego silne pociągnięcia elastycznym kijem.
A jednak przedobrzyłem… Pozwoliłem mu chyba za bardzo zbliżyć się do dna i w efekcie pstrąg musiał zahaczyć pyskiem o jeden z głazów i uwolnił się z haka. Serce mi dosłownie zamarzło, czułem potworny wędkarski ból zarówno w duszy, jak i we wszystkich zakamarkach ciała. Usiadłem na trawie i niemal się rozpłakałem. Taka cudowna sztuka, a jakie byłyby zdjęcia… Nie będę silił się na truizmy, bo każdy z nas wie, że takie jest właśnie wędkarstwo. Ale gdy wyjazd planuje się długimi miesiącami i ciągle o nim marzy, to w chwili takiej porażki negatywne emocje są ogromne. Ta ryba była trofeum wprost podręcznikowym: kształtna, cudownie ubarwiona, silna, dzika, duża. Trudno było mi zebrać się w garść, ale to w końcu zrobiłem.
Przeszedłem na drugą stronę naszych „szypotów” i zarzuciłem ciężką cykadę niemal w najsilniejszy nurt. Kluczem do sukcesu było sprowadzenie przynęty jak najgłębiej, bo największe pstrągi stały pod głównym nurtem w kamieniach oraz po bokach nurtu – tuż przy jego granicy. Cykada znakomicie nadawała się do takiego zadania, a na dodatek pracowała bardzo agresywnie kolebiąc się szeroko na boki. Bodajże w drugim rzucie poczułem atomowe uderzenie. Pstrąg szalał na kiju jak ten pierwszy, jednak czułem, że nie jest aż tak duży. Mimo wszystko bardzo chciałem wyjąć go na osłodę tamtej porażki. No i po mniej więcej 2-minutowym holu udało się! Końcówkę walki i pobieranie obserwował Norweg z przejeżdżającego groblą samochodu (przebiegała tam lokalna, rzadko uczęszczana szosa). Gdy moja ryba znalazła się w podbieraku, przypadkowy widz pogratulował mi klaksonem i uniesionym kciukiem, a potem odjechał.
Uff, a więc chociaż sukces pocieszenia! Wydarzenie to potwierdziło kolejna prawdę, że w wędkarstwie nigdy nie warto rezygnować i poddawać się, bo pocieszenie może nadejść nadspodziewanie szybko. Pomiar pstrąga wykazał 44 centymetry, nie był to więc okaz tej klasy co ten pierwszy, ale ryba już na tyle ładna i stuprocentowo dzika, że dała mi naprawdę wiele satysfakcji! Szczególnie biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności.
Tymczasem Zenek złowił na drugiej, tej dalszej opasce, ładnego 53-centymetrowego „potoka”. Był to już więc wynik znakomity. Ponadto wyholował kilka mniejszych sztuk. Mieliśmy więc zdecydowanie dobry dzień!
Wspaniałe połowy dały nam szansę na realizację kulinarnych marzeń. Nie ma bowiem jak świeża ryba prosto z wody – w dodatku tak czystej. A gdy są to na dodatek dzikie norweskie pstrągi, to ślinka cieknie od razu na samą myśl…
Nasi koledzy na belly boatach nie mieli tyle szczęścia co my. Pływali po najciekawszych fragmentach jeziora, jednak nie złowili aż tyle pstrągów. Padło dosłownie kilka sztuk w granicach 45 centymetrów i ani jeden pięćdziesiątak. Wydaje się, że mieliśmy szczęście wykorzystać silny przepływ wody z małego jeziora do dużego, wywołany ostatnimi deszczami. To spowodowało skupienie się w tej okolicy dużej liczby pstrągów, liczących na łatwy pokarm niesiony z nurtem. Już po paru dniach, gdy ustały deszcze, małe jeziorko pewnie stało się znowu przysłowiowym „Eldorado”. No, ale teraz Michał z Maćkiem musieli obejść się smakiem.
A nam z Zenkiem przez trzy dni połowów udało nam się złowić w tej okolicy dobrze ponad dwadzieścia pstrągów. Największy miał 53 centymetry, kilka było w przedziale 40-50 cm, sporo 30-40 cm, ale było też kilka zupełnie małych „skoczków”. A zatem pełny przegląd roczników!
Był to wynik naprawdę dobry i duża satysfakcja. Pewnie, że zawsze może być lepiej, ale nie ma co narzekać. Tak więc - summa summarum - spinning niespodziewanie wygrał tutaj z muchą, co musiał uznać nawet muchowy ortodoks Michał, łowiąc w „szypotach” na pożyczoną od nas spinningową wędkę od razu w pierwszym rzucie przyzwoitego potokowca.
Szkoda tylko, że nie spróbowaliśmy szczęścia na rzece. Ale może innym razem.

Droga na północ

Po kilku dniach pobytu w Zatoce Trolli nasz plan przewidywał zmianę miejsca. Wyruszyliśmy zatem na północ. Międzynarodową drogą E6 dotarliśmy najpierw do miasteczka Mosjøen, gdzie w chińskiej restauracji spożyliśmy smaczny obiad. Chińczyk, w niesłynącej zbytnio z lokalnych przysmaków Skandynawii, to obok pizzy jedno z najlepszych rozwiązań.
Pod wieczór przekroczyliśmy Koło Polarne (zwane również Kołem Podbiegunowym), gdzie zrobiliśmy sobie krótki postój. Koło Polarne jest to równoleżnik ziemski o szerokości geograficznej 66°33'39"N na półkuli północnej i 66°33'39"S na półkuli południowej. Po jego przekroczeniu – jadąc w kierunku bieguna – znajdziemy się w strefie, gdzie przynajmniej przez jeden dzień w roku słońce nie chowa się za horyzont. Koła Polarne są więc rodzajem wrót do magicznej krainy białych nocy.
W miejscu przekraczania Koła Polarnego, na tundrowym i bardzo niegościnnie wyglądającym płaskowyżu Saltfjellet, na wysokości 650 m n.p.m., znajduje się pawilon Polarsilkelsenteret. Jest tam sklep z norweskimi pamiątkami (bardzo duży wybór) oraz możliwość zjedzenia szybkiego posiłku czy wypicia kawy.
Na nocleg zatrzymaliśmy się w niewyróżniającym się niczym szczególnym miasteczku Fauske. Rankiem następnego dnia, wypoczęci wyruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Narwiku. Po drodze czekała nas półgodzinna przeprawa promowa, którą odbyliśmy bez większych perturbacji. Jedynym problemem był siąpiący z nieba deszczyk.

Cmentarz wojenny pod Narwikiem

Kilkanaście kilometrów przed Narwikiem, w miejscowości Hakvik, znajduje się cmentarz wojenny, na którym pochowani są żołnierze alianccy z okresu II Wojny Światowej, polegli w słynnej bitwie o Narwik. Są tam również groby 66 polskich żołnierzy Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich walczących pod dowództwem generała Zygmunta Bohusza-Szyszko, poległych w kampanii norweskiej w 1940 r. (głównie w trakcie bitwy o Narwik) oraz 31 obywateli polskich, którzy stracili życie w Norwegii w latach wojny 1940-1945.
Przejeżdżając tak blisko uznaliśmy zgodnie, że trzeba się zatrzymać. Tak podpowiadało i serce, i rozum. Odwiedziliśmy zatem ten cmentarz i zapaliliśmy lampkę naszym bohaterom.
Potem posililiśmy się w centrum Narwiku kolejnym sztandarowym daniem Skandynawii – pizzą. Ta włoska potrwa nie jest jednak w tym rejonie świata serwowana przez Włochów, a przez różnych imigrantów rodem głównie z Azji: Turków, Pakistańczyków, Syryjczyków, Kurdów… Dzięki temu jest bardzo smaczna, aromatyczna i pełna orientalnych przypraw.

Autor reportażu: Piotr Motyka