Wyprawy do Norwegii to dla mnie jakby osobna kategoria. Czekam na każdą z nich z wielką niecierpliwością i szczególnym dreszczykiem emocji. Kraj ten zawsze fascynował mnie pięknem i dzikością swej przyrody, a także niezwykłymi urokami krajobrazu – trochę groźnego i tak innego od reszty Europy. Wszystko tam ma większy rozmiar niż choćby w sąsiedniej Szwecji – wyższe i bardziej strome są góry, bogatsza zieleń, bardziej rozległe tundrowe pustkowia. Zwykłe morze zastępuje budzący szacunek ocean, ze swoimi cudownymi fiordami i kilkumetrowymi różnicami poziomu przypływu i odpływu. Zadziwia też skala dokonań norweskiej inżynierii – setki wysp połączone są z lądem regularnie kursującymi promami, a niektóre będącymi cudami techniki wiszącymi mostami czy podwodnymi tunelami. Niektóre wydrążone w skałach podziemne trasy drogowe mają po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt kilometrów. Nigdzie indziej na świecie nie widziałem takiej skali dokonań w tej materii.
Pod względem zasobności w ryby kraj to też wyjątkowy, na naszym kontynencie nie dorównuje mu żaden inny, a i w skali światowej należy zdecydowanie do ścisłej czołówki. W minionych latach przeważnie jeździłem tam na ryby morskie, ale były też próby połowu szczupaków, okoni, łososi czy pstrągów – częściej zresztą udane niż przeznaczone do wymazania z pamięci. Jednak zawsze marzyłem o wyprawie tylko i wyłącznie na ryby łososiowate, no bo przecież gdzie ich szukać, jeśli nie w tym gigantycznym rezerwuarze kryształowo czystych rzek i jezior, wypełnionych zimną i doskonale natlenioną, turkusową wodą. Gdzie wokół las, góry, huczące wodospady, tundrowe bezdroża, renifery, niedźwiedzie i trolle…
W drogę na łososiowate!
Wreszcie w 2017 roku udało mi się powiedzieć „robimy to!”. Wraz z moimi towarzyszami – Zenkiem, Michałem i Maćkiem – wyruszyliśmy na dwutygodniową wędrówkę po Norwegii w poszukiwaniu ryb z płetwą tłuszczową. Temat mieliśmy dobrze rozpracowany, a miejsca starannie dobrane, bo i w tym prawdziwym wędkarskim raju są łowiska lepsze i gorsze. Strzelanie na chybił trafił mija się z celem, bo sukces odniesiemy w ten sposób rzadko i co najwyżej przypadkowo… Sporo łowisk poddanych jest dużej presji – szczególnie najbardziej znane łososiowe rzeki Norwegii (np. Gaula, Orkla, Namsen), a tego nie lubię.
W wielu innych pstrągi i lipienie występują wprawdzie bardzo obficie, lecz ich rozmiary nie są zadowalające dla łowców okazów – przeważają sztuki małe. To efekt braku w danej wodzie innych drapieżników (np. szczupaka) i olbrzymiej konkurencji pokarmowej. Są wreszcie takie wody, gdzie ludzi mało a ryby duże, lecz licencje są tam często niedostępne lub kosztują majątek – jak choćby słynna „królewska” rzeka Alta na Dalekiej Północy.
Lecz my nie poddawaliśmy się - włożyliśmy w przygotowania sporo energii i wykorzystaliśmy zdobywane przez lata znajomości, tak więc koniec końców wreszcie udało się wyselekcjonować kilka miejsc rokujących dużą nadzieję, z których drogą eliminacji pozostawiliśmy dwa: jedno w środkowej, drugie w północnej części Norwegii. Naszym celem były głównie pstrągi i lipienie, lecz gdyby trafiła się okazja, mieliśmy spróbować również szczęścia w połowie łososi czy palii.
Co z tego wyszło? Odpowiedź znajdziecie w moim załączonym obok reportażu. Zatem serdecznie zapraszam – poprawcie się wygodnie w fotelach i wyruszajcie wraz z nami w drogę do pięknej, zasobnej w ryby Norwegii!
Wreszcie pod wieczór, po długiej podróży odbytej w przeważającej mierze przy padającym deszczu, dotarliśmy na miejsce – do rejonu Malselv-Bardu, położonego w sąsiedztwie parku narodowego Øvre Dividal, w północnym regionie Troms.
W krainie gór, rzek i jezior
Okolica ta należy do najpiękniejszych zakątków Norwegii pod względem krajobrazowym, a jej wizytówką jest zlokalizowany tutaj wspomniany park. Widoki są doprawdy zjawiskowe, a świat przyrody przebogaty! Spotkamy tutaj zarówno rozległe sosnowe lasy, jak i ubogą tundrę, tak charakterystyczną dla terenów norweskiej Laponii. Ze świata zwierzęcego na uwagę wybijają się niedźwiedzie, wilki i rysie, żyjące przede wszystkim w górach i nie niepokojące zazwyczaj mieszkańców ani turystów.
Na terenie gmin Malselv i Bardu znajdziemy mnóstwo wody – płynącej i stojącej, czyli piękne naturalne polodowcowe jeziora z wodą najwyższej klasy czystości, a także liczne rzeki i strumienie, niosące również bardzo zimną, czystą i dobrze natlenioną wodę (jak choćby Barduelva). W tym przyjaznym dla siebie środowisku żyją na co dzień liczne pstrągi i lipienie, dorastające do rekordowych rozmiarów, a także cudownie ubarwione arktyczne palie. Do przepływających przez te okolice dużych rzek wchodzą też okresowo z oceanu przecudne łososie atlantyckie, dążąc do ich górnych odcinków na odbycie tarła. Na przykład rzeka Malselva należy do najlepszych łowisk tego gatunku w całej Skandynawii i przyciąga nad swe brzegi nie tylko licznych Norwegów, ale także wędkujących turystów z drugiej półkuli, gotowych zapłacić za złowienie ozdobionego płetwą tłuszczową dorodnego srebrniaka grube pliki dolarów.
My chcieliśmy połowić bez konieczności ponoszenia aż tak wysokich kosztów i mieliśmy w sercach wielką nadzieję, że być może się uda… Przygotowaliśmy to wszystko starannie i dotarliśmy do ludzi, którzy stworzyli nam szansę na wspaniały wędkarski rekonesans oraz odkrycie nowych, wybitnych łowisk.
Zobaczymy.
Po dotarciu na miejsce rozpakowaliśmy się. Domek był przestronny, wygodny, położony obok gospodarstwa rolnego właścicieli. Z okien rozpościerał się wspaniały widok na góry i położoną pod nimi dolinę pełną naturalnych wodnych oczek i zielonych torfowisk.
Rekonesans
Rano Maciek zrobił z gospodynią objazd dostępnych dla nas łowisk. Było tego pod dostatkiem: wielkie górskie jezioro z bogatą populacją pstrąga potokowego i palii, wypływająca z jeziora rzeka również zasobna w „potokowce”, rzeka lipieniowo-pstrągowa z szerokimi jezioropodobnymi rozlewiskami, mniejszy górski potok z pstrągami i paliami, a także słynna łososiowa Malselva. Wszystkie wody były dostępne na jednej lokalnej licencji za wyjątkiem Malselvy, na którą trzeba było wykupywać osobne dniówkowe zezwolenia. Jednak i na nią ceny licencji nie były zabójcze – dawały nadzieję na dobre wyniki bez konieczności ogałacania portfela „do zera”. Mieliśmy do wyboru kilka stref i można było na nich znaleźć jeszcze pojedyncze wolne miejsca. Cóż, w Norwegii sezon łososiowy przyciąga nad wodę tysiące miejscowych – każdy marzy o złowieniu dzikiego srebrzystego „altlantyka”, będącego tutaj również największym kulinarnym rarytasem. Kolejna dobra wiadomość brzmiała: tegoroczny ciąg łososi jest podobno wyjątkowo obfity, sztuki duże, a woda trochę podwyższona, co pozytywnie wpływa na brania. Oj, chyba będzie się działo…
Nasza licencja na wody pstrągowo-lipieniowe obejmowała nie tylko opisane przeze mnie powyżej łowiska, a znacznie więcej. Te po prostu rekomendowała nam gospodyni. Ale gdybyśmy chcieli, możemy wybrać się na znacznie więcej rzek i jezior w bliższej i dalszej okolicy. Prawdziwa rewelacja! Do tego w odległości około 60 km znajdowały się bardzo dobre odcinki słynnej Barduelvy, gdzie za dodatkową, ale też nie bajońsko drogą licencją, można było zapolować na wielkiego pstrąga. Od opcji może zakręcić się w głowie i wciągu tych kilku zaledwie dni na pewno nie uda nam się zrealizować wszystkich planów. Po prostu trzeba będzie przyjechać jeszcze raz.
Pierwszy mocny akord
Około południa wyruszyliśmy nad wodę. Naszym pierwszym celem była rzeka lipieniowa, płynąca przez górzyste okolice porośnięte gęstym lasem. Tam spędziliśmy czas aż do wieczora. Wyniki były bardzo dobre, już w jednym z pierwszych rzutów Michał zaciął na suchą muchę potężnego kardynała, który stawił mu wielki opór i na koniec bez pardonu uwolnił się z haka. Już to było zapowiedzią szczególnej klasy tego łowiska.
Potem ładną sztukę wyjął na nimfę Maciek, następnie na spinning niemal pięćdziesiątaka wyholował Zenek i… worek z rybami na dobre się otworzył! Przez kilka godzin złowiliśmy ze trzydzieści lipieni w przedziale 35-49 centymetrów, a do tego trafiły się też jakieś pstrągi. Zobaczcie zresztą sami na zdjęciach.
Kulinarne spełnienie
Wyprawy na ryby łososiowate łącza się dla nas nieodmiennie z przygotowywaniem i degustacją potraw z ryb. Nie jesteśmy ortodoksami praktyki catch & release, choć większość ryb oczywiście wypuszczamy. Niemniej dla mnie osobiście, łowienie ryb bez czerpania dobrodziejstw płynących z ich spożywania, jest trochę bez sensu. Całkowite no kill ma uzasadnienie tylko tam, gdzie rybostan jest faktycznie poważnie zagrożony zmianami strukturalnymi, gdzie drastycznie obniża się liczebność pewnych gatunków – np. szczupaka, który jest stosunkowo łatwy do przełowienia, a którego rola w przyrodzie jest nie do przecenienia.
A więc ograniczenia tak, przesada nie – jak to we wszystkim.
Tutaj nie mieliśmy wielkich oporów. Ryb słodkowodnych jest w Norwegii cały czas bardzo dużo (podobnie jak morskich), sezon krótki, nikt nie łowi sieciami, a miejscowi wędkarze zachowują generalnie umiar i zdrowy rozsądek. W kraju tym spożycie złowionej dopiero co ryby, najlepiej na plenerowym biwaku, nad samą wodą, jest nieodłącznym elementem wędkarskiej przygody i proekologicznego nastawienia człowieka. A na punkcie ochrony środowiska Skandynawowie mają przecież fioła… Więc nie bądźmy bardziej papiescy niż sam papież. W Norwegii osoba wypuszczająca złowionego z wielkim trudem łososia byłaby uznana co najmniej za dziwaka.
Co istotne, niektóre gatunki ryb nie są dostępne w handlu – należą do nich np. dziko żyjące lipienie (których mięso notabene traci swój niepowtarzalny smak już po kilku godzinach od zabicia ryby), pstrągi potokowe, łososie. Ich mięso jest wyborne, znacznie zdrowsze i smaczniejsze od ryb hodowlanych, a szansę ich spożycia mają tak naprawdę jedynie wędkarze i ich przyjaciele. Korzystamy więc z tego prawa skwapliwie, ciesząc się życiem i jego urokami. Oczywiście powtórzę raz jeszcze: z umiarem, przy respekcie dla lokalnych przepisów i przy zachowaniu zdrowego rozsądku.
Z części złowionych pstrągów i lipieni przygotowaliśmy więc kilka znakomitych potraw – np. carpaccio, meksykańskie ceviche, tatar czy smażone filety z masełkiem. Ale, pomimo takiej ilości pływającego w rzekach pożywienia, nasze gotowanie nie ograniczało się do potraw z ryb. Przykładem wspaniały żurek z białą kiełbasą, którego wielki gar dawał nam kilka razy szansę na szybkie rozgrzanie się po powrocie znad wody. Hitem było też przygotowane przez Maćka spaghetti bolognese, na bazie zakupionego w miejscowym sklepie mielonego mięsa (doskonałe!) oraz przywiezionego z kraju sosu.
Szał lipieniowych brań
Kolejne dni spędziliśmy głównie na rzekach. Szczególnie na tej podstawowej, znanej już nam z pierwszego, niezwykle udanego dnia. W naszym ulubionym miejscu, pod wodospadem, rzeka rozdzielała się na cztery odnogi i po pokonaniu kilkuset metrów tundrowego karłowatego lasu przelewała się kolejnymi kaskadami do szerokiego rozlewiska, jakby jeziora. W miejscach, gdzie potoki wpadały do spokojnej wody, tworzyły się najpierw szypoty, a potem ciągnął się długi warkocz płynącej wody z widocznymi wirami. Tam podpływały regularnie duże lipienie i wybierały wszystko wartościowe, co niósł ze sobą nurt. Brały więc i na suche muszki, i na nimfy. Muchy położone na zupełnie spokojnej wodzie również były namiętnie zasysane przez grube kardynały. Warunkiem była rójka – na wodzie musiały się pojawić naturalne owady, które wzbudzały w lipieniach apetyt i nastawienie celownika na powierzchniowe łowy. W okresach przejściowych, gdy owady przestawały się roić, lipienie świetnie brały na delikatnie ściąganą nimfę (na stojącej wodzie) lub na nimfę sprowadzaną z nurtem (na płynącej). Właśnie metodą wolno ściąganej nimfy złowiłem swojego największego kardynała o długości 52 cm – opis całej przygody znajdziecie w osobnym artykule. TUTAJ
My z Zenkiem praktycznie przez cały czas obławialiśmy wspomniane szypoty – ja muchówką, Zenek spinningiem. Jedyną wadą tego miejsca była konieczność dojścia doń leśną ścieżką – ok. kilometra od parkingu, gdzie zostawialiśmy samochód. Mój przyjaciel sporo czasu spędzał też odpoczywając na nabrzeżnym pieńku, gdyż miał problemy z trudno gojąca się raną na nodze. Gdy brał do ręki wędkę, prawie zawsze od razu meldowała się na niej ryba. A potem siadał i delektował się spokojem, przyrodą i cudownymi widokami.
Inaczej Michał z Maćkiem. Preferowali oni brodzenie zarówno po płytszych partiach rozlewiska, jak i po samej rzece na jej odcinkach w dół od naszych szypotów. Złowili w ten sposób masę grubych ryb – w tym kilka okazów w granicach 50 cm – największa sztuka Michała miała 53 cm! Tak wielkich lipieni w takich ilościach nie łowiliśmy jeszcze nigdy. A znamy tych topowych łowisk naprawdę sporo.
Mały potok – bez rewelacji
Niedaleko od naszego domku przepływał niewielki potok o górskim charakterze – z wartką wodą, kamienistym dnem, zazwyczaj dość płytki. W najbardziej interesującym miejscu, gdzie wypływał z jeziora, był znacznie głębszy, a nurt wolniejszy. Próbowaliśmy tam ze trzy razy po godzinie-półtorej i złowiliśmy kilka pstrągów, ale bez żadnych okazów. Spotkany Norweg pochwalił się za to dwoma pstrągami ok. 45 cm, złowionymi na mokrą muchę w szybkim nurcie w dole rzeki. Podobno trafiają się tam czasem palie – i to spore, szczególnie w miejscu na pograniczu jeziora. Nam jednak nie było dane ich zobaczyć.
Potok miał mocno podwyższoną wodę, dlatego pstrągi przesunęły się zapewne w dół, na płytsze zwykle odcinki, które teraz miały co najmniej półmetrową głębokość. No i stąd sukcesy Norwega, a nam trochę nie chciało się schodzić w dół rzeki i przedzierać przez las – pewnie dlatego wyniki były jakie były.
Deszcz zresztą padał momentami tak rzęsiście, że musieliśmy rezygnować w ogóle z wyjścia nad wodę. Tak straciliśmy łącznie ze dwa dni. Ale z drugiej strony efektem podwyższonej wody była wzmożona aktywność ryb – szczególnie na płytkim zazwyczaj rozlewisku pod wodospadem, które miało teraz wodę co najmniej o pół metra wyższą niż normalnie, a lipienie rozpłynęły się po nim we wszystkich kierunkach, będąc dostępnymi dla wędkarza w każdym niemal miejscu.
Salmo salar na muchę
Pisałem już na wstępie tej historii, że mamy w planie również próbę połowu łososia atlantyckiego. Tym bardziej, że warunki były sprzyjające, bo szedł przyzwoity ciąg. Ale, gdy tak brały lipienie, mało kto garnął się do wyprawy na łososia, wiedząc wszakże, że nawet przy dużych szansach na złowienie srebrnej ryby i wyjątkowym tegorocznym ciągu czeka go wiele godzin bezproduktywnego biczowania i czekanie na to jedno jedynie branie…
No, ale nasz Maciek nie byłby Maćkiem, gdyby nie spróbował. Kupił sobie zatem w okolicznym sklepie wędkarskim jednodniową licencję na jedyny dostępny jeszcze pool i kazał zawieźć na kilka godzin nad rzekę. Tam zostawiliśmy go na deszczu (trochę nam było kolegi żal…) i popędziliśmy dalej. Dokąd? Oczywiście na lipienie.
Na szczęście żelazna konsekwencja i charakter zostały nagrodzone. Po kilku godzinach Maciek zadzwonił i dumą oznajmił Zenkowi, że jest łosoś! Ryba nie była wprawdzie wielka – miała około 4 kilo – ale jednak był to piękny, dziki atlantycki łosoś, w dodatku złowiony na muchę. Tubowego „green highlandera”. Brawo Maciek!
Maciek jednak miał już dość stania w lodowatej rzece i poprosił, aby po niego przyjechać. Wsiedliśmy więc w naszego trafica i ruszyliśmy ponownie nad Malselvę. Maciek czekał na nas tam, gdzie go zostawiliśmy, a na gałęzi obok wisiał piękny, srebrzysty „Atlantyk”.
Natychmiast zrobiliśmy mu małą owację oklaskami i każdy przybił bohaterowi dnia przysłowiową „piątkę”. Okazało się, że łososie brały tego popołudnia znakomicie – na poolu, w zasięgu wzroku Maćka, padły jeszcze 3 inne ryby, w tym sztuka 10-kilowa. Co za dzień! Na taki czeka się często latami.
Po przyjeździe do domu przygotowaliśmy marynowanego gravlaxa, przyprawiając płaty łososia cukrem, solą, pieprzem, zakupionym po drodze w sklepie koperkiem oraz szlachetną szkocką whisky. Po zawinięciu w aluminiową folię łosoś został włożony do lodówki. Tam miał marynować się przez 2 kolejne dni.
Z reszty wspaniałego czerwonego mięsa przyrządziliśmy tatara i spożyliśmy go na kolację z kieliszeczkiem „białej”. Niebo w gębie!
A gdy przyszła pora na gravlaxa okazało się, że przebił on smakiem nawet tatara.
Wieczór na jeziorze
Następny dzień straciliśmy z powodu padającego ulewnie deszczu, a kolejnego mieliśmy zaplanowany z Zenkiem wypad na wielkie jezioro oraz krótki odcinek wypływającej zeń rzeki. Mniej więcej w południe zrobiliśmy sobie pierwszy rekonesans, a poważne połowy planowaliśmy na późny wieczór, kiedy ryby powinny się uaktywnić.
Łódką wyposażoną w elektryczny silnik popłynęliśmy w kierunku wypływu rzeki, a potem rzeką, jej spokojnym jeszcze fragmentem, do pierwszych szypotów. Tam zostawiliśmy łódź przy brzegu, wyszliśmy na ląd i rozpoczęliśmy obławianie rzecznej miejscówki. Było niezmiernie urokliwie: woda miała szmaragdowy kolor i była kryształowo czysta. Wokół brzegi porastał las.
Na sporej, szerokiej bani, gdzie dno opadało na minimum dwa metry głębokości, zaciąłem wreszcie na woblera silnego, rzecznego potokowca. Stawił spory opór w nurcie, wijąc klasyczne młynki, ale po minucie skapitulował i podebrałem go pod nogami podbierakiem. Miał 35 centymetrów i był przepiękny – złocisty w czarne i czerwone kropki. To była nasza jedyna zdobycz w trakcie pierwszej tury, choć byłą jeszcze jedna szansa, ale ryby nie udało się zaciąć.
Wieczorem przybyliśmy nad jezioro około godziny 20.00. Słońce stało jeszcze wysoko, więc rozpoczęliśmy od… posilenia się przywiezioną z kraju wojskową konserwą. Nad wodą takie rzeczy smakują wybornie, a w domu byśmy tego nie tknęli. Tak to już jest – świeże powietrze wyzwala nieznane pokłady apetytu. W trakcie jedzenia obserwowaliśmy wodę, lecz zbiorów było bardzo mało.
Po wypłynięciu uzbroiliśmy nasze pstrągowe wędki w woblerki i puściliśmy je w trollingu. Pierwsze branie zanotowałem po mniej więcej dwudziestu minutach koło ostrego kantu, gdzie dno z dwóch metrów schodziło niemal pionową ścianą w ciemną czeluść. Szarpnięcie było atomowe, ale dla pewności zaciąłem jeszcze rybę i rozpocząłem hol, a Zenek zaczął zwijać swój zestaw. Czułem spory ciężar, to była na pewno ryba w granicach półtora-dwóch kilo, a może jeszcze większa. Niestety, po kilku sekundach holu linka poluzowała się. Nie chciałem od razu uwierzyć w pecha, myślałem, że pstrąg płynie po prostu w moim kierunku, ale jednak po chwili stało się to, co było nieuchronne. Okazało się, że no końcu linki szarpie się już tylko sam wobler. Tak więc po raz kolejny na tym wyjeździe zaliczyłem spory niefart.
Już się jednak do tego zdążyłem przyzwyczaić, więc bez specjalnego rozpamiętywania wypuściłem ponownie zestaw w toń i wolnym tempem przemieszczaliśmy się tak wokół małej wysepki oraz wzdłuż wspomnianego podwodnego uskoku przez kolejną godzinę. Nic się jednak tam nie wydarzyło, więc zmieniliśmy trochę trasę trollingu i wpłynęliśmy w zatokę, w której była zlokalizowana przystań naszej łodzi. W pewnej chwili moja wędka wygięła się, jednak tylko na moment, gdyż ryba nie była właściwie zacięta. Po chwili to samo wydarzyło się z wędką Zenka. Kolejne branie znowu zanotował Zenek – i tym razem poholował trochę rybę, ale w końcu spadła. Co za czary?
Jednak kolejne branie u Zenka zakończyło się skutecznym holem. Okazało się, że przynęty trącają bardzo ostrożnie niewielkie palie. Ta wyholowana do łodzi miała ok. 30 cm. Potem ja zanotowałem jeszcze jedno branie – oczywiście również nieskutecznie zacięte i emocje z paliami się skończyły. Stadko odpłynęło.
Kolejna trasa naszej trollingowej sesji wiodła w ujście rzeki – czyli tam, gdzie łowiliśmy w czasie wcześniejszego rekonesansu. Zaraz po wpłynięciu w lejkowaty wypływ rzeki z jeziora wędka Zenka wygięła się i zaczęła rytmicznie pulsować. Kolega uniósł ją do góry i rozpoczął spokojny, metodyczny hol. Ryba wzięła z toni na fragmencie wody o sporej głębokości – ok. 8 metrów. Przynęta – niewielki woblerek Salmo - była prowadzona na głębokości mniej więcej 3 metrów. Pstrąg stawiał silny opór, ale w końcu wylądował w podbieraku. Był piękny: dorodny, gruby, o dość ciemnym, złocisto-brunatnym ubarwieniu. Miał 46 centymetrów.
Po około 5 minutach drugie branie – również u Zenka. I ponownie kolega wykonał perfekcyjny hol, po którym niemal biliźniacza ryba znalazła się znowu w naszym podbieraku. Tym razem potokowiec miał 44 centymetry. A więc bardzo zacny! Oba złowione pstrągi, choć nie zasługiwały jeszcze na miano wybitnych okazów, były już zdecydowanie godną szacunku, ponadprzeciętna zdobyczą.
Po dopłynięciu do tego samego miejsca, na którym wędkowaliśmy w południe, znowu zacumowaliśmy łódź w przybrzeżnych szuwarkach i wyszliśmy na brzeg. Skradając się po cichutku, ostrożnie wyczuwając pod stopami kamienie – bo było już na tyle ciemno, że łatwo mogłem wylądować z hukiem w wodzie płosząc wszystkie przebywające w okolicy ryby – dotarłem do mojej ulubionej bani. Tam wypuściłem wobler daleko na jakieś 20 metrów w dół rzeki i po zamknięciu kabłąka rozpocząłem ściąganie. Gdy tylko woblerek zaczął rytmicznie drgać w nurcie nastąpiło bardzo mocne uderzenie! Dziki pstrąg natychmiast wyskoczył w górę, próbując pozbyć się z pyska zgubnej dla niego przynęty, ale skontrowałem silnym naprężeniem linki i ryba pozostała na haku. Potem pstrąg szalał jeszcze po całej bani pływając w lewo i w prawo oraz nurkując do dna. Ale udało mi się go podholować pod nogi i podebrać dłonią. Miał 41 centymetrów – a więc porządny czterdziestak. Również tłusty, dorodny i ślicznie ubarwiony – jak te Zenka. Potem nic już się wydarzyło, gdyż holowana ryba zapewne spłoszyła wszystkie inne pstrągi.
Niemniej, w świetnych humorach spłynęliśmy na przystań, a potem pojechaliśmy po kolegów, którzy spędzili ten piękny dzień na lipieniach i razem wróciliśmy do domu. Okazało się, że połowili fantastycznie – każdy miał na koncie minimum po 20 ryb w przedziale 40-50 centymetrów. Lipienie brały doskonale na suchą muchę – model wykonany z pianki przez mistrza wśród mistrzów – wrocławskiego speca Piotra Talmę.
Wrota Arktyki
Nazajutrz rano odwieźliśmy kolegów na lotnisko, gdyż ich pobyt dobiegł już końca. My mieliśmy jeszcze dwa dni. Po drodze zatrzymaliśmy się kilka razy na krótkie fotograficzne sesje, bo widoki były tego warte. Po pożegnaniu Maćka i Michała rozpoczęliśmy wraz z Zenkiem naszą zaplanowaną wcześniej niedzielną wycieczkę.
Najpierw pojechaliśmy nad rzekę Barduelvę, aby zobaczyć ją na własne oczy oraz ocenić, jakie frykasy może ona zaoferować wędkarzom. Kilka obejrzanych pooli wyglądało bardzo obiecująco, ale woda była na tyle wysoka, że rwała z ogromna siłą w dół, zniechęcając nas do zakupienia na ten dzień licencji. Uznaliśmy już wcześniej, że jak będą warunki to spróbujemy powędkować ze dwie godziny, jednak w takiej sytuacji ograniczyliśmy się do zrobienia kilku zdjęć i woleliśmy jechać dalej tam gdzie zaplanowaliśmy – czyli do Tromsø.
Miasto to zwane jest Wrotami Arktyki, gdyż stąd kursują statki na Spitsbergen oraz stąd wyruszali kiedyś na wyprawy w stronę Bieguna Północnego tak znamienici polarnicy, jak Roald Amundsen, Fridtjof Nansen czy Umberto Nobile. Zlokalizowane ok. 350 km na Kołem Polarnym, jest zdecydowanie największym miastem skandynawskiej Dalekiej Północy – liczy niemal 65 000 mieszkańców. Tromsø jest niezwykle ciekawie położone na dwóch brzegach oceanicznej cieśniny (pomiędzy stałym lądem i wyspą Tromsøya), spiętych efektownie wyglądającym mostem o długości ponad kilometra, pod którym przepływają nawet pełnomorskie statki. Na jednym z brzegów znajduje się wysoka na 421 metrów góra Storsteinen, na która można wjechać kolejką linową. Panorama z góry jest zjawiskowa – szczególnie zimą, gdy w dole jest rozświetlone miasto, a na niebie gwiazdy i polarna zorza.
Miasto szczyci się posiadaniem najdalej na północ położonego uniwersytetu, ogrodu botanicznego, a nawet najbardziej „polarnej” restauracji Burger King. W czasie ostatniej wojny nie zostało zniszczone, co w przypadku norweskiej Północy jest pewnym ewenementem. Dlatego można dziś podziwiać tam wiele starych, drewnianych domów. Pierwszy z nich został zelektryfikowany już w 1898 roku. Innymi atrakcjami miasta jest kościół Tromsdal, zwany Arktyczną Katedrą, Muzeum Polarne (Polarmuseet), pomnik Roalda Amundsena oraz najstarsze norweskie kino powstałe w latach 1915-16. Ciekawostką jest fakt, że mieszka tam i żyje obecnie sporo Polaków. W efekcie, w najbardziej wysuniętej na północ katolickiej katedrze świata „Var Frue Domkirke” (Katedra Naszej Pani) w Tromsø, odprawiana jest niedzielna msza święta w języku polskim.
Spacer po Tromsø zajął nam około 3 godzin. „Klimat” jest tam naprawdę wyjątkowy – chodząc po ponurych uliczkach czuliśmy się faktycznie jak gdzieś na krańcach cywilizowanego świata, na przedpolach Arktyki. Szczególnie w niezbyt pogodny, częściowo deszczowy dzień, jaki nam się właśnie przytrafił.
Ostatni akord
Ostatni dzień naszych łowów spędziliśmy oczywiście pod wodospadem. Padało straszliwie, także nad wodą znaleźliśmy się dopiero około 16.00. Wcześniej z nieba lały się hektolitry wody i żal było wygnać na dwór psa, a co dopiero wędkarza… Zenek tym razem zdecydował się na użycie muchówki. Wreszcie! W pierwszych rzutach od razu wyjęliśmy kilka lipieni powyżej 40 cm. Potem przez kilka godzin ryby fazami uaktywniały się, po czym brania zanikały. Tak, jakby grupki lipieni podpływały do szypotów, a potem oddalały się znowu na otwartą wodę.
Bliżej wieczora lipienie zaczęły brać na suchą muchę jak szalone. Zbiory było widać wszędzie, a podaną sztuczną muszkę zasysały niemal natychmiast. Działo się coś, na co wędkarz muchowy czeka latami. Przeszkadzał tylko padający na głowę deszcz.
Wreszcie około 20.00 brania trochę osłabły. Zacząłem więc rzucać muchę na szybki spieniony nurt – a nuż tam jeszcze kilka sztuk czeka na niesiony z prądem pokarm? W tym deszczu była już taka szarówka, że muchy nie było w zasadzie widać. Więc gdy zauważyłem nagłe chlapnięcie wody jakieś 15 metrów ode mnie po prawej stronie, mniej więcej tam gdzie mogła znajdować się teraz moja mucha, zaciąłem niejako „w ciemno”. Poczułem tak przyjemny opór, po czym z wodnej kipieli w górę wystrzeliła piękna, pomarańczowo-brunatna ryba. Nie był to na pewno lipień. Pomyślałem, że to palia.
Hamulec miałem dość luźno ustawiony, ryba ruszyła więc daleko w jezioro wysnuwając mi ze świstem całą linkę i trochę backingu. Pomyślałem przez chwilę, że może być bardzo duża, ale gdy sprawdziłem ustawienie hamulca, już wiedziałem, że niekoniecznie. Dokręciłem go więc odrobinę i rozpocząłem hol. Ryba walczyła niezmiernie zaciekle, była bardzo silna. Po kilku minutach mozolnego holu dociągnąłem wreszcie pstrąga w okolice swego stanowiska, a stojący obok mnie Zenek podjął go przy trzecim podejściu podbierakiem. Wcześniej ryba, widząc przygotowaną siatkę, odjeżdżała za każdym razem na kilka metrów od nas wysnuwając linkę. No, ale w końcu udało się.
Nie była to jednak palia, jak mi się pierwotnie wydawało, ale piękny pstrąg potokowy, o miedzianych bokach upstrzonych czarnymi i czerwonymi kropkami. Miarka wskazała 47 centymetrów. Prawie pięćdziesiątak, godny rywal na zakończenie tej pięknej wyprawy! Siła tego dzikiego kropkowańca wydawała się być nadzwyczajna. Nie ma szans na taką walkę ze sztuką pochodząca z zarybień i choćby po to warto pojechać na ryby tak daleko.
Byłem już po tej rybie całkowicie usatysfakcjonowany, więc usiadłem sobie na brzegu i poobserwowałem jeszcze kilka minut zmagań Zenka, który koniecznie chciał wykorzystać moment uaktywnienia się pstrągów. No i dopiął swego – wyjął w końcu ładnego czterdziestaka.
Po czym zakończyliśmy łowienie.
Powrót
Rankiem następnego dnia, po spakowaniu samochodu wyruszyliśmy w drogę. Wiodła ona przez Norwegię, kawałek Finlandii oraz północną i środkową Szwecję.
Po drodze zwiedziliśmy jeszcze dwie atrakcje z listy UNESCO. W nadbałtyckie Lulei zobaczyliśmy wioskę parafialną Gammlestad. Powstała ona w XV wieku i liczy obecnie 424 domy. Wioski parafialne są typowe dla północnej Skandynawii. Ze względu na warunki atmosferyczne oraz duże niekiedy odległości osad ludzkich od kościołów, w niedziele i święta ludzie pozostawali po mszy na noc w wynajętym domu, a w powrotną drogę ruszali dopiero rankiem dnia następnego. Takie drewniane domy były zatem budowane powszechnie wokół kościołów. Gammelstad jest najlepiej zachowana wioską parafialną w całej północnej Skandynawii. Inny ciekawy obiekt tego typu mieści się np. w mieście Vilhelmina.
Po zwiedzeniu Gammelstad wstąpiliśmy jeszcze do małej miejscowej pizzerii, aby się posilić przed dalszą drogą. Tam czekała nas niespodzianka – restauracja była prowadzona nie przez imigrantów, a przez ludzi wyglądających na rodowitych Szwedów: starsza panią ze starszym panem, pewnie małżeństwo. Kolejnym zaskoczeniem było to, że „pizza po szwedzku” okazała się wyborna. A więc – jak widać – również Szwedzi czasem potrafią coś smacznego podać! I bynajmniej nie hot doga, ani hamburgera.
Na nocleg zatrzymaliśmy się w miejscowości Harnösand. Zajechaliśmy tam około 3.00 w nocy i przydrożny motel był zamknięty na przysłowiowe „cztery spusty”. Jednak zadzwoniliśmy pod podany na drzwiach numer telefonu i po kwadransie samochodem przyjechała do nas recepcjonistka. Udało się zatem w tak nietypowy sposób wynająć pokój.
Następnego dnia do Sztokholmu dojechaliśmy około 13.00. Mieliśmy więc około 2 godzin wolnego czasu, aby bez problemu zdążyć na prom w Nynäshamn. Zdecydowaliśmy się więc zwiedzić znajdujący się w dzielnicy Enskede słynny cmentarz Skogskyrkogarden. Jest wpisany nalistę Światowego Dziedzictwa UNESCO ze względu na niezwykłe walory krajobrazowe i idealne wkomponowanie grobów w naturę. Faktycznie, cmentarz mieści się głównie w lesie. Jest tam pochowanych wielu znanych ludzi – m.in. Greta Garbo. Trzeba to zobaczyć, choć nowoczesne krematoryjne kominy wyglądały trochę makabrycznie.
Wreszcie około 17.00 zasiedliśmy w promowym barze na górnym pokładzie. Przy piwie podsumowaliśmy wyjazd, po czym… przystąpiliśmy do planowania kolejnego. Jak zawsze!