fishingexplorers.com

To nie powtórzy się już nigdy

Wędkarska impresja – Västervik (maj 1998)

To nasza pierwsza wyprawa do Szwecji. Wszystko jest nowe i fascynujące. Ilość szczupaków, choć może mniejsza niż w przedwyjazdowych marzeniach, i tak zdumiewa. Ich siła i piękne ubarwienie również. Tu w szkierach esoxy są inaczej zbudowane niż te jeziorowe, znane nam z polskich Mazur – bardziej krępe, krótsze, ale przy tej samej długości zdecydowanie cięższe, na dodatek znacznie silniejsze i bardziej waleczne. Ich pyski są też krótsze, przystosowane do chwytania i połykania tutejszego pożywienia – głównie śledzi. Drapieżniki atakują od dołu, więc dolna szczęka jest nieco dłuższa od górnej. Barwa tych, które łowimy na płyciznach, przystosowana jest do porastających dno glonów - a więc dominuje żywa zieleń i kolor oliwkowy. Niektóre sztuki, przebywające na głębszej otwartej wodzie, są niebiesko-szare. Wszystkie są zdecydowanie jaśniejsze, niż znane nam jeziorowe.

Wędkarstwo
Poznajemy inny świat

Poza rybami odkrywamy również wędkarstwo przez nieco większe „w”. Wspaniałe, bezpieczne łodzie z mocnymi, czterosuwowymi silnikami, zacumowane w wygodnej przystani pod wiatą. Specjalne miejsca do sprawiania ryb z bieżącą wodą. Mapa z dokładnym planem batymetrycznym otaczających camping szkierów, starannie zafoliowana na wypadek zamoczenia w łodzi, profesjonalne kamizelki ratunkowe, automatyczna stacja benzynowa na zatoce Gamlebyviken (na banknoty lub kartę kredytową), miętowe cukierki na chorobę morską… Tego do tej pory nie znaliśmy. Ośrodek, choć może nieco na mało kameralny, nie pozostawia wiele do życzenia. Położony jest na skraju miasta, w leśnej okolicy, na kilkunastu wysepkach połączonych malowniczymi mostkami. Jako, że przyjechaliśmy późno w nocy, nie było już gospodarza. Ale mimo to wszystko zorganizowano jak należy: klucze do domku czekały w specjalnej skrytce z kodem, który podał nam jeszcze w Polsce organizator wyjazdu. W tym samym schowku karta do otwierania bramy wjazdowej na teren ośrodka. W domku oprócz mapy znaleźliśmy klucze do łodzi oraz odręczny list od gospodarza z instrukcjami na temat obsługi łodzi oraz kilkoma poradami odnośnie wędkowania. Wszystko proste i logiczne. Czy nie można tak u nas?

One są wszędzie!

Po trzech dniach łowienia kilówek, dwójek i trójek chcemy wreszcie zapolować na grubego zwierza. Pytamy więc gospodarza o poradę. Ten po chwili zastanowienia wykonuje telefon do tutejszego wędkarskiego guru – Andersa Forsberga. Rafał bierze słuchawkę, przedstawia się i krótko opisuje nasz problem. Anders bez wahania proponuje spotkanie – będzie w naszym domku za dwie godziny. Przyjeżdża punktualnie co do minuty. Samochód – potężna półciężarówka, od razu mówi wszystko o swoim posiadaczu. Z jednej strony na drzwiach wielki napis „PIKE” i rysunek pięknego szkierowego szczupaka, z drugiej napis „TROUT” i wizerunek srebrzystej bałtyckiej troci. Siadamy na werandzie.

Anders ma widoczny opatrunek na kciuku. „To ślad po wczorajszym podbieraniu szczupaka. Drań wbił mi hak w palec!” – śmieje się Szwed. Jest wysoki i szczupły, ręce ma umięśnione i żylaste, twarz opaloną, osmaganą wiatrem. Widać, że dużo czasu spędza na rybach. Pomijając kurtuazyjne powitalne formułki od razu pytamy naszego gościa, gdzie znajdziemy tu duże szczupaki. Anders odpowiada z rozbrajającym uśmiechem – „They are everywhere!” (czyli: są wszędzie). Oho, nie z nami taki kit – myślimy spoglądając na siebie znacząco. Lecz Szwed nie zważając na nasze uśmieszki spokojnie i rzeczowo wyjaśnia, że duże ryby żerują jednak rzadziej niż małe i na swoją szansę trzeba czasem trochę poczekać. Wypytuje nas o dotychczasowe wyniki i miejsca, gdzie wędkowaliśmy. Potem rozkładamy mapę, a Anders pokazuje nam, gdzie warto spróbować. Szczególnie rekomenduje niewielką zatokę, całkiem blisko przystani, którą do tej pory omijaliśmy z lekceważeniem, pływając uparcie na łowiska oddalone kilkanaście kilometrów od ośrodka. Nie chcemy wierzyć, że szczęście jest tak blisko – niemal na wyciągnięcie ręki. Potem rozmawiamy jeszcze dobrą godzinę o szwedzkich rybach, popijając aromatyczną kawą. Na koniec pytamy Andersa o rachunek za poradę. „Nie ma sprawy, pierwszy raz to nic nie kosztuje. Jesteście naszymi miłymi goścmi”. Widać, że jest nie tylko profesjonalistą w każdym calu, ale i dżentelmenem.

Zatoka obfitości

Jeszcze dobrze nie opadł kurz po odjeżdżającym pikapie Andersa, a my już przystąpiliśmy do pakowania sprzętu i jak najszybciej na wodę! Do rzeczonej zatoczki jest faktycznie góra pięć minut drogi od przystani. Wpływamy powoli, rozglądając się na boki. Zatoka nie jest rozległa, ma jakieś dwieście metrów długości i góra sto szerokości. Woda jest spokojna, a w jej lustrze odbija się malowniczy zachód słońca. Przy brzegach trzcinowiska lub oświetlone czerwienią wieczornego światła skały. Spoglądamy na echosondę: głębokość 2-3 metry, miejscami do pięciu. Roślinność zanurzona pojawia się bliżej brzegów, na głębszej wodzie dno jest gładkie, bez roślin. Na początek próbujemy na środku zatoki, na czterech metrach. Rzucam sporą srebrną wahadłówkę i kładę ją na dnie. Po poderwaniu natychmiast czuję energiczne uderzenie. Szczupak, jak wszystkie w tej okolicy, jest bardzo silny. Targa co chwila mocno łbem na wszystkie strony, ale walka nie trwa długo, gdyż ryba nie jest jeszcze wymarzonym okazem. Ma dwa, może dwa i pół kilo. Na bokach wyraźny rysunek, maskujący rybę na tle podwodnego zielska. Podbieram ją ręką, delikatnie wyhaczam i do wody. Przez trzy pierwsze dni dosyć pojedliśmy szczupaczych filetów – smażonych i grillowanych (wówczas zabieranie ryb do konsumpcji było jeszcze w Västervik dozwolone). Te ze szkierowych ryb są doprawdy wyborne w smaku, ale dziś pora na odmianę: będzie karkówka i biała kiełbasa. We wszystkim musi być umiar. Przez kolejnych kilkanaście minut każdy zacina „swojego” szczupaka, lecz cały czas brak tych, które można określić pieszczotliwym mianem „krokodyli”. Rafał łowi też srebrzystego bałtyckiego jazia, który atakuje spory szczupakowy wobler. Całkowite zaskoczenie - przez chwilę nawet nie potrafimy zidentyfikować ryby, której nigdy w Polsce nie widzieliśmy na oczy. Domyślamy się jednak, że to jaź, bo pamiętamy lekturę artykułów z „Wędkarskiego Świata”, w których opisano już brania tych „białych drapieżników” w szwedzkich szkierach. Największego szczupaka ma Krzysztof, „na oko” prawie 3 kilo. Ryba wypada mu z ręki podczas fotografowania i robi nam w łodzi prawdziwy „kipisz”. Efektem są poprzewracane pudełka, dziesiątki przynęt na dnie i kilka haków powbijanych w nasze dłonie, gdy usiłowaliśmy złapać szalejącą rybę.

Västervik
Västervik
Västervik
Västervik
Pierwsze starcie z gigantem

Zmieniamy miejsce, gdyż stąd pewnie i tak wszystko co żywe dawno uciekło. Podpływamy blisko pasa trzcin. Woda ma półtora metra głębokości. Zakładam smukły niebieskawy, płytko nurkujący wobler, imitujący ukleję lub śledzia, i rzucam pod same trzciny. Dwa obroty korbką i branie! Potężny opór, a w chwilę potem energiczny odjazd w prawo na jakieś dwadzieścia metrów od nas. Hamulec wręcz gwiżdże – ryba ma siłę małej łodzi podwodnej. A więc mam cię! To kolos, na którego czekałem. Wcale nie na głębszej wodzie, a na metrowej płyciźnie, nad zielskiem (wówczas niewiele jeszcze wiedziałem o wiosennym łowieniu szczupaków w szkierach, więc wydawało mi się to dziwne - przyp. autora). Hamulec mam chyba ustawiony za delikatnie, gdyż przez dobrą minutę nie mogę podciągnąć ryby ani na metr w swoją stronę. Dokręcam więc odrobinę. Przestaje terkotać, a na końcu zestawu czuję potężne, ale dostojne targnięcia. Toż to prawdziwy król tej zatoki. Pod czaszką kołacze mi się myśl: „Ta ryba może mieć ponad 10 kilo, a to dopiero mój czwarty dzień w Szwecji. Czy tak szybko zrealizuję marzenie życia?”. Takiego oporu jeszcze nigdy nie czułem na kiju. Upajam się tą chwilą, a serce mało nie wyskoczy mi z piersi. Nie przeczuwam jeszcze zbliżającego się nieszczęścia, jednak ono jest dzisiaj moim przeznaczeniem. W pewnym momencie linka wiotczeje a ja czuję, jak zimny pot oblewa mi kark i nogi uginają się pod ciężarem rozgrywającego się dramatu. Co u licha się stało? Czyżbym za mocno dokręcił hamulec? Pewnie tak - klnę na siebie w duchu. Wyciągam wobler i widzę, że jest pozbawiony jednej kotwiczki, a zamiast niej na drucianym oczku dynda coś na kształt spinacza do dokumentów. Przyglądam się i zaczynam wszystko rozumieć. To kółeczko łącznikowe wyprostowało się pod ciężarem holowanej ryby i ta odpłynęła z kotwiczką w pysku, zamiast wylądować w moim podbieraku. A więc była rzeczywiście potężna... Wada sprzętu, a nie błąd, uniemożliwiła mi jej wyjęcie. Być może luźniejszy hamulec dałby szansę, ale hol trwałby wówczas chyba ze dwie godziny, a ryba nie nadawałaby się do wypuszczenia. Koledzy pocieszają mnie, ale w takiej chwili nic do mnie nie dociera. Jestem wściekły na cały świat. Smętnie zmieniam przynętę. Na swojego metrowca muszę jeszcze trochę poczekać.

Jak się później okaże, złowię go jeszcze w trakcie tego samego wyjazdu, ale już na innej wodzie – jeziorze Alljungen. Co nie zmienia faktu, że Västervik jest miejscem wyjątkowym i na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako pierwsze szwedzkie łowisko, na którym dane mi było poczuć smak prawdziwej wędkarskiej przygody. Będę tam jeszcze nie raz, łowiąc i będąc świadkiem złowienia przez kolegów wielu wspaniałych okazów. Ale taki wyjazd, kiedy wszystko jest nowe, intrygujące i fascynujące, choć niekiedy zaprawione łyżką dziegciu (ale takie jest wędkarstwo), nie powtórzy się już nigdy...

Västervik - Stensjö, maj 1998

Piotr Motyka

Reportaż prasowy
Weryfikacja Szwecji - szlakiem Zbyszka Zalewskiego