fishingexplorers.com

Szkierowy dublet

Zatoka Grankullavik (maj 2000)

Od dwóch godzin wędkujemy na zatoce. Południowe, majowe słońce stoi wysoko nad horyzontem, a w jego promieniach fale skrzą się tysiącem punkcików. Lekka bryza owiewa nam twarze, aromat rześkiego powietrza wręcz odurza. Pachnie wiosną, życiem, nadmorskim jodem, wędkarskim szczęściem. Silnik terkocze miarowo na najniższych obrotach, a my szukamy powodzenia w trollingu (w niektórych rejonach szkierów trolling był lub nadal jest dozwolony za dodatkową opłatą - przyp. autora), korzystając z relaksu przy tak przyjaznej aurze. Fale lekko kołyszą łódkę, co sprawia, że w błogim rozmarzeniu zaczynamy coraz poważniej myśleć o krótkiej drzemce. W oddali majaczy się na horyzoncie strzelista sylwetka „Eryka”, dostojnie strzegącego wrót naszej zatoki, jakby potwierdzając, że Grankullavik to miejsce wyjątkowe, warte takiej straży.

Wędkarstwo
Szczupaki, okonie, jazie, leszcze, płocie i... flądry!

Przybyliśmy tu przedwczoraj. Olandia od razu zrobiła na nas niepospolite wrażenie. Wyspa ma nieco inny charakter niż reszta południowej Szwecji - bardziej przypomina polskie Pomorze czy Żuławy - jest pełna łąk, pastwisk, małych rybackich wiosek z wiatrakami, zagajników pełnych poskręcanych przez wiatr sosen. Zdarzają się piaszczyste plaże, a morska woda miejscami ma turkusowy kolor – zupełnie jak na Karaibach. Po przybyciu na północne rubieże wyspy i zakwaterowaniu się w wygodnym szwedzkim domku, od razu przystąpiliśmy do spinningowania na zatoce. Pierwszego dnia naszym łupem padło kilka szczupaków o typowo „konsumpcyjnych” wymiarach, to znaczy do dwóch kilo. Ze względu na charakter dna (prawie na całym obszarze zatoki porośnięte gęstą roślinnością) trzeba było nauczyć się prowadzenia przynęty w optymalny sposób, aby nie łapać na haki pokrytego śliskimi glonami zielska. Usuwanie tego paskudnego „przyłowu” nie było ani łatwe, ani przyjemne. Jednak po trzech kwadransach mieliśmy już niezłą wprawę. Najwygodniej było stosować rippery i prowadzić je w toni dość długimi skokami. Brania następowały najczęściej w opadzie. Ryby startowały w górę z zielonej gęstwiny, będącej dla nich doskonałą kryjówką. Nasi sąsiedzi w ośrodku – też polscy wędkarze – opowiedzieli nam wieczorem o swoich wynikach. W przeciwieństwie do nas nie preferowali spinningu, lecz spławik lub grunt i przynęty naturalne. Łowiąc w różnych miejscach na zatoce skusili do brań piękne leszcze, a ponadto kilka dorodnych jazi, parę okoni, a także bałtycką flądrę. Z kolei w porcie, z betonowego nabrzeża, po uprzednim obfitym zanęceniu, złowili feederem na kukurydzę kilkanaście płoci o wymiarach ponad trzydzieści centymetrów (największe miały ponad trzydzieści pięć!). Te wyniki potwierdzały wcześniej zasłyszane opowieści o wyjątkowej rybności tego miejsca.

Wędkarstwo
Nowy rekord

Wczoraj wyruszyliśmy więc na wodę z nowymi, jeszcze większymi nadziejami. Czas pokazał, że nie były to nadzieje płonne! Przedpołudniowa tura okraszona została sześcioma szczupakami, ale jak się później okazało było to tylko preludium do tego, co miało nas spotkać po południu. Mniej więcej od piętnastej szczupaki zaczęły żerować jak szalone. W ciągu trzech godzin wynik naszej dwuosobowej ekipy przekroczył dwadzieścia ryb. Przeważały jednak szybkie i zwinne kilówki, było kilka nieco większych, no i może ze dwie dwukilowe. Niestety bez okazów. Około szóstej małe ryby przestały żerować i kiedy już mieliśmy zwijać się na kolację, poczułem na kiju lekkie przytrzymanie przynęty. Wszystko to działo się niedaleko przystani, obok gęstej „wyspy” zielska, pokrytej ptasimi odchodami. Chwilkę odczekałem, aż ryba zassie gumową przynętę i zaciąłem. Na drugim końcu zestawu poczułem coś, co niewątpliwie przekraczało swą masą nasze dotychczasowe zdobycze. Ryba kilka razy targnęła potężnie łbem, co przyprawiło mnie o szybsze kołatanie serca, a potem zeszła głębiej, w okolicę dna. Rozpocząłem mozolny hol. Zacięty drapieżnik cały czas trzymał się dna, a w zasadzie rozpościerającego się nad dnem dywanu roślin, ale stosunkowo łatwo udało mi się dociągnąć go w okolice łodzi. Tutaj podpompowałem rybę do góry, tak, że w pewnym momencie ukazała się w pełnej krasie tuż obok burty. Była imponująca!

Gdy tylko olbrzym dostrzegł nas, natychmiast szarpnął się potężnie wzbijając przy tym w górę fontanny wody i odpłynął w szalonym tempie niczym rozpędzona lokomotywa na kilkanaście metrów od łódki. Typowe zachowanie metrowego esoxa. Zazwyczaj uciekają w dół, w głębinę, ale tutaj nie było dokąd, gdyż łowisko miało jedynie półtora metra głębokości. Poszedł więc w bok. Nogi zaczęły mi mięknąć, ale z drugiej strony zauważyłem, że ryba jest prawidłowo i pewnie zahaczona. Kolejne podciągnięcie szczupaka do łodzi powinno zakończyć się podebraniem. Gdy ryba znalazła się w moim zasięgu chwyciłem małą osękę (wówczas nie były jeszcze powszechnie dostępne popularne dziś chwytaki czyli tzw. gripy - przyp. autora), a następnie delikatnie wbijając hak w wybrany punkt dolnej szczęki ryby wyrwałem szczupaka z jego żywiołu i wśród rozbryzgów wody przeniosłem do łodzi. Była to pięknie ubarwiona, dorodna samica. Dokładne pomiary wykazały 9 kg i 108 cm. Poprawiłem zatem swój ubiegłoroczny rekord o pół kilograma, ale na „dwucyfrówkę” będę musiał jeszcze poczekać. Po krótkich oględzinach i wykonaniu kilku obowiązkowych fotografii wypuściliśmy rybę delikatnie do wody, dotleniając jej uprzednio przez chwilę skrzela. Czując wolność zamiotła olbrzymim ogonem i natychmiast zniknęła w gęstym zielsku przy dnie. Wieczór spędziliśmy zatem w doskonałych nastrojach, komentując burzliwe wydarzenia mijającego dnia, degustując przy tym wyśmienitą zupę rybną.

Wędkarstwo
Wędkarstwo
Srebrna niespodzianka

Dzisiejszy poranek obdarzył nas chimerycznymi braniami niewielkich szczupaczków, postanowiliśmy więc poszukać większych ryb bliżej przesmyku łączącego zatokę Grankullavik z otwartym morzem. Założyliśmy podłużne niebieskawe woblery, imitujące małe morskie ryby i trollingujemy na głębszej wodzie, zataczając koła o średnicy od 300 m do pół kilometra. Typowo wiosenna pogoda nastraja nas optymistycznie do życia i każe inaczej spojrzeć na wędkarski urlop. To nie tylko pogoń za wielką rybą, ale także okazja do wypoczynku, poobcowania z cudowną przyrodą, przemyśleń. Okresowy brak brań nie powinien zatem nikogo irytować, to jest wpisane w nasze hobby. Po godzinie bezowocnego pływania postanawiam zmienić wobler. Podnoszę się z ławeczki łodzi i zaczynam zwijać linkę. Po kilku obrotach korbką kołowrotka czuję mocne dynamiczne uderzenie. Wygięta w parabolę wędka zaczyna pulsować rytmicznie, a ryba po chwyceniu woblera schodzi na głębszą wodę. Natychmiast staram się odciągnąć ją od dennych zielsk. Jej zachowanie jest bardzo agresywne, czuję po drugiej stronie zestawu wielką siłę, ale udaje mi się po skróceniu linki podciągnąć rybę nieco do góry. Zaczynam odczuwać na kiju dynamiczne młynki, powoli, nieśmiało myślę więc o wielkim szczęściu, jakie stało się moim udziałem. Ryba jest mocna i nieustępliwa, wysnuwa co jakiś czas plecionkę z kołowrotka w reakcji na moje podciągnięcia. Ale powoli zaczyna słabnąć. Nie jest to zatem wielki okaz, ale na pewno dość przyzwoita sztuka. Jeszcze parę podciągnięć i moje podejrzenia spełniają się. Naszym oczom ukazuje się dorodny egzemplarz srebrnej bałtyckiej troci! Ryba wykłada się na bok, a ja przesuwam ją bliżej burty i zastanawiam się, jak zabrać się do podbierania. Chwyt za śliski kark może się nie powieść, gdyż ryba jest jednak dość spora. Mimo to próbuję, ale trotka natychmiast ożywia się i odpływa, podejmując jeszcze jedną próbę uwolnienia się z haka. Jest jednak w miarę dobrze zapięta, za kąt pyska, w tzw. nożyczkach. Co robić? Nie mam podbieraka, bo spodziewałem się wszystkiego, ale nie troci. Pozostaje osęka, przygotowana na największe szczupaki Nie używam jej zbyt chętnie, ale czasem nie ma wyboru. Nie chcę kaleczyć ryby, a trafienie osęką pod skrzela też nie jest łatwe, zabiera mi to trochę czasu. Ale w końcu udaje się. Szybko przenoszę rybę do łodzi i czuje wielką ulgę. Jest! Moja pierwsza w życiu troć. Trochę przypadkowo złowiona, ale zawsze. Waga pokazuje 4 kilo, więc nie ma się czego wstydzić. Ryba jest tłusta, srebrna, piękna, a moje szczęście nie ma granic. Dwa ostatnie dni spędzone w Grankullavik to bez wątpienia jedne z piękniejszych chwil w moim wędkarskim życiu.

Grankullavik, maj 2000

Piotr Motyka