Pierwszy raz łowić szczupaki na muchę postanowiłem wiosną 2010 roku i nie był to start ani łatwy, ani udany. Majowy, obiecujący dzień upłynął na karkołomnych wygibasach mających na celu opanowanie nowej techniki oraz na uporczywym odplątywaniu znienawidzonego sznura, co rusz zaczepiającego o łódkowe sprzęty podczas nieporadnych prób rzucania. O zmierzchu, po zakończonym „łowieniu” byłem skłonny odpocząć od wędkarstwa na dłużej: ryb zero, 2 domniemania brania (ale głowy bym nie dał), kilkanaście przyponów w „harmonijkę” i piekące żywym ogniem odciski od źle trzymanej wędki. Na sumieniu miałem ponadto bogu ducha winnego Michała, który nie dość, że dzielnie znosił na łodzi moje ciągłe jęczenie („dlaczego ta przeklęta linka nie leci?!”), to jeszcze przypadkowo zarobił parę razy ciężką, szczupakową muchą prosto w czerep. Przyjmował to wszystko z cichą godnością i się nie skarżył. Może rozumiał gdzieś w głębi wędkarskiego serca nowy kaprys kolegi, a może sprawiło to tych kilkanaście szczupaków złowionych przez niego tego dnia na spinning? Co gorsza, na moich oczach…
W 9 przypadkach na 10, spinning jest na szczupaki skuteczniejszy. Koniec i kropka. Nie dlatego, że mucha jest przynętą gorszą (bo absolutnie nie jest), ale dlatego, że jest szybszy, ma dwukrotnie większy zasięg i praktycznie jest niewrażliwy na silny wiatr, który sprzyja braniom. Ponadto przynętę spinningową można sprowadzić dość łatwo na każdą, szczupakową głębokość w kilka chwil. Z pierzastą, lekką imitacją rybki na końcu zestawu oraz pływającą lub wolnotnącą linką (najczęściej używane), nie jest to takie proste.
Nie jestem wędkarskim rasistą, ale łowiąc na muchę, sprawny spinningista obok na łodzi jest „persona non grata”, szczególnie jeśli stawiasz w tym rzemiośle pierwsze kroki. Zanim bowiem zdążysz się „rozbujać” i ściągnąć muszkę , twój szybki kolega obrzuca sporą część wody, „zdejmując” często co bardziej aktywne drapieżniki. Nie zdążysz się wtedy zorientować co robisz źle. Inna sprawa, że kiedy zębate są niemrawe i biorą niechętnie - wolna, falująca i zawieszona w toni mucha potrafi zdziałać cuda prowokując je do ataku. Blaszyska, jerki i gumy tracą wtedy dla ryb swój urok. Ten scenariusz sprawdził mi się co najmniej kilka razy, szczególnie wczesną wiosną (zimna woda) i przy nagłych zmianach pogody, które wytrącają szczupaki z normalnego rytmu.
Warto więc utrudniać sobie życie i ”kombinować jak koń pod górę”? Sam śmiałem się z muszkarzy w kułak i uważałem łowienie tą metodą za „taki spinning tylko, że gorszym sprzętem” (to słynne powiedzenie Jacka Kolendowcza). Mówią jednak, że tylko krowa nie zmienia zdania. Od pierwszych, rozpaczliwych prób minęły dwa lata i mam za sobą już kilka muchowych wypraw na szczupaki. Z pełnym przekonaniem jako zatwardziały spinningista mogę Wam poradzić, że powinniście koniecznie spróbować. Dla dreszczyku emocji płynącego ze świeżych doświadczeń i dla dzikiej satysfakcji z przezwyciężania barier. Także dla powierzchniowego brania metrówki na 50-centymetrowej wodzie i zupełnie nowych, niedostępnych przedtem doznań podczas holowania większych ryb muchowym wędziskiem. I wreszcie dla samego piękna i gracji łowienia w ten szlachetny sposób. Jak wielu wędkarzy, sądziłem że to zwykły snobizm lub niepotrzebna komplikacja w najlepszym przypadku. Ale to nieprawda. Łowienie na muchę ma w sobie magiczny urok i wdzięk, na którym poznało się także wiele sławnych osobistości (entuzjaści tej metody to przykładowo Jimmi Carter, Eric Clapton czy Brad Pitt). Mucha sprawia, że łowi się wolniej i uważniej, doceniając coś, co często tracimy z oczu w pogoni za kolejną rybą – piękno i złożoność natury. W moim przypadku sprawiła, że odkryłem wędkarstwo na nowo, w ten niespieszny, bardziej dostojny sposób.
Płytsze akweny z czystą wodą to czego nam trzeba jeśli chcemy połowić szczupaków na muchę. Gdy dodatkowo są tam trzcinowiska i podwodne zielsko, to jesteśmy w domu. Takie jeziora znajdziemy w Polsce, ale niestety nie znajdziemy w nich już szczupaków. Przyczyny powszechnie znane, więc nie będę poruszał tej kwestii. Proponuję Wam zatem wyruszyć z muchówką na podbój Skandynawii, a najlepiej Szwecji, do której mamy najbliżej. Jeden czy dwa, nawet kilkudniowe „skoki” przez Bałtyk opłacą się lepiej niż żmudna „walka” u nas, najczęściej kończąca się sromotną porażką. Notabene nie dalej jak w październiku odwiedziłem okolice szkierowej wyspy Senoren w południowej Szwecji, dosłownie 25 km od Karlskrony, gdzie przybija prom z Gdyni. Woda wprost stworzona do łowienia zębatych – czysta i z dużą ilością porośniętych wszelką roślinnością, płytkich zatok i zatoczek. Przyjemna podróż promem przez morze i następnego dnia rano jesteśmy na łowisku. Zresztą odpowiednich miejsc jest w Szwecji dużo. Na pewno nie zawiodą Was wyżej położone szkiery jak Syrsan, Valdemarsvik, Święta Anna czy Arkösund. Na swoich odkrywców czekają też morskie wody położone na północ od Sztokholmu. Batymetria wygląda tam piekielnie zachęcająco i założę się, że nasze muchy mocno by w wodzie ucierpiały.
Inaczej podszedłbym do szwedzkich jezior. Rzut oka na mapę i już wiesz, że jest ich bez liku. Jednak wyboru trzeba moim zdaniem dokonać uważnie, bo większość to kamieniste oligotrofy z herbacianą wodą albo zimne i głębokie, polodowcowe niecki. Żyją w nich oczywiście piękne ryby, ale będzie to raczej dobry poligon spinningowo - trollingowy. Ze znanych mi jezior spełniających wymagania muchowej wyprawy wskazałbym przykładowo Boren czy akweny w okolicy Boras, które ze swoimi olbrzymimi, płytkimi łąkami są stworzone do takiego łowienia. Są także rzeki, rozlewiska i jeziora Szwecji środkowo-północnej, które co roku, systematycznie poznaję. Krucho tam z odpowiednią infrastrukturą i wyjazd trzeba zawczasu dobrze zaplanować, ale dzikie, niepokojone przez nikogo ryby potrafią wynagrodzić tych skłonnych do ryzyka.
Z oczywistych względów więcej możliwości daje łowienie szczupaków z łodzi. W szkierach i na dużych jeziorach polecałbym solidną, bezpieczną jednostkę z nowoczesnym silnikiem o odpowiedniej mocy. To pozwoli na szybkie i wygodne poszukiwania drapieżników, które w Szwecji występują dość wyspowo. Przy łowieniu na muchę na pokładzie konieczny jest „klar” z prawdziwego zdarzenia – swobodnie leżącej przy stopach linki nic nie może blokować lub o nią zaczepiać. Usuńcie więc na bok wiosła i cały wędkarski majdan postaracie się ograniczyć do minimum. Niezbędną resztę najrozsądniej uwięzić w torbie. Wiem, wiem – łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Z tego powodu używam kosza na linkę. Nieporęczne to, niewygodne, a spinningiści na pewno nie omieszkają powiedzieć Wam jak świetnie wyglądacie z wiadrem u pasa. Ale ułatwia to życie i znacząco redukuje stres podczas rzucania. Nie zapomnijcie też o kotwicy na łodzi. W przeciwieństwie do spinningu łowienie na muchę w dryfie jest trudne, przynajmniej na początku. Na dobrze chronionych od wiatru zatokach i „kaczych dołkach” dobrze sprawdza się belly boat lub wędkarski kajak. Można wtedy podpłynąć do ryb bezszelestnie i co za tym idzie dość blisko, ataki następują często widowiskowo pod samymi nogami. Wrażenie niezapomniane.
Wyposażyć trzeba się w dobry, spasowany zestaw i żadne tanie półśrodki się tu nie sprawdzają. Zdecydowanie najważniejsze, wręcz kluczowe, są dobrze dobrany kij i linka. Będziecie najczęściej rzucać dużymi, ciężkimi muchami (15 cm), nieraz podczas silnego wiatru. Po zacięciu większej ryby (czego życzę Wam oczywiście jak najczęściej) trzeba będzie ją powstrzymać przed ucieczką w roślinność i szybko wyholować, aby nie powodować jej nadmiernego zmęczenia. Nasza wędka powinna mieć więc dość sztywny, ale szybki i sprężysty blank oraz liczyć od 8’6 do 10 stóp (ok. 260 – 300 cm). Osobiście używam mocnego kija 275 cm w klasie 9, który uważam za najbardziej uniwersalny i sprawdzający się znakomicie w większości przypadków. Pozwoli on Wam swobodnie operować muchami w wyżej wymienionym rozmiarze, bez nadmiernego męczenia ręki. Jeśli jednak chcecie łowić większymi (szczególnie tymi wykonanymi z naturalnych materiałów, które są bardzo skuteczne, ale też mocno chłoną wodę prze co są ciężkie) lub planujecie jakieś dalsze egzotyczne wyprawy (łosoś, mały tarpon), to zakupiłbym od razu klasę 10. Dobre muchowe wędzisko na szczupaki niestety nie jest tanie, ale nie opłaca się oszczędzać. Swoją pierwszą wędkę kupiłem w Vision (podziękowania dla Adama Sikory) i jestem bardzo zadowolony. Inni producenci, których testowałem i śmiało mogę polecić to Sage, Loomis oraz Orvis. Poszukajcie w ich ofercie ukierunkowanej na łowienie w tropikalnych morzach – te kije są stworzone do łowienia naszych europejskich szczupaków.
Sznury na początek kupcie dwa: pływający i „intermediate” (czyli taki równo i bardzo wolno tonący na całej długości, którego używam na głębszej wodzie i gdy bardzo mocno wieje). To pozwoli Wam bez problemu łowić na głębokości do 3-4 m, czyli tam gdzie najczęściej można spodziewać się esoxa – przynajmniej tak jest w Szwecji. Linka powinna być mocno przeciążona z przodu aby pociągnąć za sobą ciężką muchę. Najlepiej i najprościej po prostu kupić taką dedykowaną specjalnie do łowienia szczupaków lub bassów – w nazwach będą miały „big mama/daddy”, „pike” lub „bass” (Vision, Rio, Scientific Anglers). Używałem także sznurów morskich do łowienia tarponów czy bonefishów – są idealne. Kolor linki bez znaczenia, ale wygodnie jest jeśli ma od razu zarobioną, „firmową” pętelkę na końcu – szczupakom to w niczym nie przeszkadza, bo nie są zbytnio ostrożne kiedy chcą jeść.
Do sznura przywiązujemy 2 - metrowy odcinek grubej żyłki lub fluorocarbonu o średnicy 0,5 – 0,7 mm. Jeśli nie ma brań lub są „drętwe”, to wydłużam przypon do nawet 3 m, ale trzeba pamiętać, że wtedy trudniej się rzuca. Następnie jakimś sprawdzonym i mocnym węzłem (ja używam „Albright”, ale może być też węzeł „zderzakowy” lub każdy inny, który Wam się łatwo robi) łączymy żyłkę z miękkim przyponem odpornym na szczupacze zęby. Oj, nie łatwo znaleźć dobry materiał. Tradycyjne stalki i wolframy odpadają, bo po chwili są całe poskręcane lub połamane i nie chce się na nie po prostu łowić. Wady tej nie ma fluorocarbon lub mocny nylon (występujący np. pod nazwą Hardmono/Climax), ale nie zabezpieczy nigdy w 100% przed przegryzieniem, nawet ten o wytrzymałości 30/40 LBS – sprawdziłem kilka razy. Nie pozostaje nic innego jak szukać w sklepach do skutku. Zestaw kończę sporą agrafką, która ułatwia wymianę muchy i kompletnie nie wpływa na brania. Nie przywiązuję także wyjątkowej wagi do samej przynęty. Staram się łowić tam gdzie ryb jest dużo i nie jest istotne czy muszka ma odcień „blado srebrnej płotki”. Moim zdaniem muszysko powinno być duże, dobrze widoczne i mieć sporo błyszczącego materiału (np. crystal flash). Kolory i kombinacje, dzięki którym byłem na ostatnich wyjazdach szczęśliwy, to: srebrny/biały + czerwony, zielony, czarny, niebieski. Nieoceniony bywa także żółty lub turkusowy. Jednym słowem szczupakowa klasyka bez zbędnych udziwnień. Muchy kupuję gotowe, bo nie mam czasu nauczyć się robienia ich we własnym zakresie... Wybieram głównie te z syntetycznych materiałów, które nie chłoną wody jak doskonałe skądinąd, naturalne zonkery (muchy z futra królika świetnie pracujące w wodzie).
Kołowrotek zostawiłem na koniec, gdyż uważam ten element za najmniej istotny. Szczupaki, także te duże nie robią bardzo długich odjazdów i jakaś super maszyna z ceramicznymi hamulcami nie jest potrzebna. Jeśli zapędzisz się w szkiery, to musi być odporny na korozję. Do tego szpula typu „large arbor” mieszcząca 100 m backingu 30 LBS i wystaczy.
Porządny sprzęt ułatwia sprawę, ale i tak będziesz musiał nauczyć się rzucać szczupakowym zestawem. Wbrew pozorom jeśli do tej pory nie miałeś w ogóle styczności z muchówką to będzie Ci łatwiej niż pstrągowo-lipieniowym weteranom. Ci muszą zapomnieć o miękkim, dostojnym „bujaniu” wolnym kijaszkiem i stylu „godzinowym” (umowne przerzucenie wędki z godziny 10-11 na 13). Tu trzeba przyjąć odpowiednią pozycję ciała, wyrzucić wędkę to tyłu (aż w pełni naładuje mocny blank) jednocześnie szybko ściągając linkę i płynnie, ale mocno skierować ją do przodu, a następnie zatrzymać w odpowiednim momencie. Pojęcia takie jak „rzut skandynawski” czy „double haul” są tu mocno na rzeczy i bez tego ani rusz. Szczegóły tych technik znajdziesz bez trudu w internecie łącznie z poglądowymi filmami. Na początku idzie mozolnie, ale kilka - kilkanaście godzin treningu na pobliskiej łące pozwoli złapać podstawy. Reszta potoczy się na wodzie sama.
Na koniec ważna uwaga dotycząca bezpieczeństwa. Duża mucha z ostrym hakiem, sznur rozpędzony do „trzeciej nadświetlnej” i kolega za plecami. Brak wyobraźni to w najlepszym wypadku bardzo zły kompan na łodzi, w najgorszym odwiedzicie ostry dyżur i przekonacie się, czy szwedzka służba zdrowia rzeczywiście jest taka dobra, za jaką powszechnie uchodzi. Naprawdę trzeba mieć się na baczności. I obowiązkowo nosić czapkę oraz okulary.