W chłodny październikowy poranek wsiedliśmy z Zenkiem Grabowskim do samochodu i pomknęliśmy autostradą A2 w stronę Berlina. W Niemczech dopadł nas deszcz, który towarzyszył nam w tej podróży niemal do samego końca, chłoszcząc niemiłosiernie przednią szybę auta. Berlin ominęliśmy szerokim łukiem kierując się na Hamburg, a potem wzięliśmy kurs na przygraniczny Flensburg.
Przestało padać dopiero tuż przed duńskim Silkeborgiem. Powietrze stało się przejrzyste, a na niebie ujrzeliśmy gwiazdy. Około 22.00, błądząc jakiś czas po ciemnym lesie, którego obecność w Danii była dla nas wielkim zaskoczeniem, dotarliśmy wreszcie do celu – kameralnego ośrodka wczasowego, na który składało się kilka domków campingowych. Po pokonaniu dwóch szlabanów znaleźliśmy się w sercu rozległego systemu jezior i mogliśmy wreszcie odetchnąć czystym, rześkim powietrzem.
Jutlandia - a konkretnie pojezierze Silkeborg - było naszym pierwszym przystankiem na tej jesiennej wyprawie. Spędziliśmy w niej cztery dni, łowiąc ryby zarówno w jeziorach, jak i w delcie rzeki Gudena, zwanej również Randersfjordem. Wyniki były zmienne. Jeden dzień obdarzył nas dużą liczbą brań i kilkoma wyjętymi do łodzi szczupakami w granicach 80-90 cm, ale do pełni szczęścia odrobinę zabrakło, gdyż sztuka mająca na oko grubo ponad metr pożegnała nas potężnym bełtem na powierzchni wody i wypięła się z haka.
Drugi dzień zakończyłem tylko z jednym szczupakiem, ale za to ładnym – około 6-7 kilo. Nie miał niestety metra, bo duńskie esoksy okazały się szerokie i krępe, ale przez to krótsze niż np. szwedzkie. Poza szczupakiem trafiło mi się kilka okoni, a Zenuś niestety nie złowił nic. Wreszcie trzeciego dnia nie udało nam się wyholować ani jednego szczupaka. W znajomej zatoce, którą systematycznie obławialiśmy przez kilka godzin, brania z niewiadomej przyczyny ustały zupełnie. Prawdopodobnie ryby przemieściły się w inne miejsce, gdyż znajomy wędkarz duński zameldował złowienie przy ujściu rzeki dwóch metrówek, ale tak daleko nie chciało nam się już płynąć.
Ostatni czwarty dzień spędziliśmy na łowisku pstrągowym typu „put and take”. Takich jeziorek jest w Danii naprawdę dużo - można powiedzieć, że to duńska specjalność. Udało mi się przechytrzyć dwa pstrągi – jednego na suchą muchę (a w zasadzie sporego różowego streamera, którego kładłem na powierzchni), a drugiego na wolno tonącego streamera zaatakowanego przez rybę w pobliżu dna. Nie było lekko, bo wyglądało na to, że pstrągi po południu praktycznie kończyły żer, a my wykupiliśmy licencje akurat na godziny pomiędzy 14.30 a 17.30. Wcześniej wędkarze mieli znacznie więcej szczęścia, a grupa Holendrów wywoziła nawet całą skrzynkę grubych tęczaków w granicach 2-3 kg. Cóż, tak bywa. Miałem jeszcze trzy brania, ale dwóch ryb nie zaciąłem, a jedna zerwała mi muchę. Z pstrągów przygotowaliśmy smakowite potrawy – jeden został usmażony na maśle, a drugi posiekany na tatara.
Drugą część wyjazdu spędziliśmy w niemieckiej Saksonii , niedaleko granicy z Polską. Zamieszkaliśmy w Budziszynie (Bautzen) dlatego, że bardzo chcieliśmy poznać to historyczne miasto. A łowiliśmy na jednej z saksońskich zaporówek, na którą dojeżdżaliśmy codziennie autem. Do boju prowadził nas znakomity zgorzelecki wędkarz Grzegorz Zarębski. To wielce utytułowany wyczynowiec, Mistrz Świata i Europy w spinningu, wieloletni kadrowicz. Stanowi klasę dla samego siebie. Grzegorz ma wytypowanych w Niemczech kilka zbiorników zaporowych i naturalnych jezior, na które zabiera swoich gości w charakterze przewodnika.
Tym razem dwudniowe łowy z mistrzem nie zakończyły się spodziewanym sukcesem. Sandacze zwyczajnie nie brały, gdyż z powodu nienormalnie wysokiej temperatury wody nie skupiły się jeszcze w większe zgrupowania wokół drobnicy, co nastąpi pewnikiem w listopadzie. Przy znacznym rozproszeniu ryb konkurencja pokarmowa nie jest tak wielka i stąd apatia metnookich na widok naszych przynęt. Padła tylko jedna ryba w granicach 3,5 kilo. Poza sandaczem podło kilka szczupaków i ładnych okoni, ale nie one były naszym celem. Jednak tych dwóch dni nie uznajemy za stracone. Warto było poznać Grzegorza, posłuchać opowieści o jego przygodach, a przy okazji nauczyć się bardzo, bardzo wiele z zakresu wędkarskiej techniki i taktyki. Jeszcze na pewno pojadę tam na sandacze, gdyż łowienie z Grześkiem jest po prostu ekscytujące!
Jako rekompensatę za brak wędkarskiego farta Grzegorz zaproponował nam, abyśmy w dniu wyjazdu pojechali z nim jeszcze tylko na dwie godziny na jego tajną rzeczułkę, wijącą się wśród pól i łąk. To podobno okoniowe eldorado. Okazało się, że rzeczywiście. Złowiliśmy z Zenkiem na „mikrospinning” (malutkie gumeczki, delikatna wędka) grubo ponad setkę ryb, a rzuty bez brań były rzadkością. Oprócz okoni trafiały się też sandaczyki i wzdręgi. W takim ciurku – wprost niebywałe!
A potem – znów na autostradę i do domu. Dożyliśmy więc czasów, że bezpośrednio z Warszawy mogliśmy zrobić wielką wędkarską pętlę przez północny-zachód Europy nie zjeżdżając prawie z autostrad.