Samochodowa wyprawa do Francji i Hiszpanii to spore przedsięwzięcie. Samego czasu spędzonego w aucie jest multum – co najmniej cztery bite dni licząc w obie strony. Do tego doszły problemy z naszym Nissanem, któremu najpierw wypadła tylna szyba, a potem zaczął wyciekać olej. Podróżowaliśmy więc z duszą na ramieniu, licząc że taśma klejąca utrzyma szybę przez kilka dni na miejscu, a olej ubywał będzie w takim tempie, aby uzupełniając go co jakiś czas można było spokojnie wrócić do Polski. Udało się, a nasz samochód pokazał po raz kolejny, że zniesie wszystko.
Ryby nas też nie oszczędzały - na początek Rodan dał nam sporego „łupnia”, a w zasadzie tamtejsze sumy. Nie chciały kompletnie brać, jedynie nasz przewodnik Vilmos, łowiąc w wolnym czasie ze swoja dziewczyną Moniką, upolował prawie dwumetrową sztukę. Potem Ebro na Riba Roja też pokazało nam wyprostowany palec, dopiero w ostatnim akcie na Caspe trochę się z Tomkiem „odkuliśmy”. Osiem sandaczy i mały sum – wszystkie ryby złowione w ciągu pięciu godzin na spinning, dały nam odrobinę radości po tych wszystkich udrękach.
Wędkarstwo uczy pokory. Ta wyprawa na pewno byłą jedną z trudniejszych w moim życiu, również ze względu na problemy ze zdrowiem. Ale takie wyprawy też są potrzebne, aby umieć właściwie docenić te wszystkie inne - udane. No i warto być wytrwałym i nie tracić nadziei, bo szczęście - nawet tak malutkie jak tych kilka sandaczy - może nadejść nawet ostatniego dnia. Ktoś powie – phi, to tylko kilka sandaczy… Dla nas były one prawdziwym szczęściem i po tym paśmie niepowodzeń smakowały jak nigdy.