Łowiłem ryby na końcu świataNowa Zelandia, grudzień 2005
Co kieruje ludźmi, którzy wtłoczeni w ciasne fotele lecą dwadzieścia kilka godzin samolotem, aby stanąć przed szansą zarzucenia wędki nad jedną z nowozelandzkich rzek? Odpowiedź jest prosta: marzenia. Marzenia o tym, aby znaleźć się w końcu na jawie, a nie we śnie, nad czystą szmaragdową wodą, zasobną w wielkie kropkowane ryby i godzinami samotnie spacerować wzdłuż jej brzegów, delektując się pełnią wędkarskiego szczęścia.
Aotearoa, czyli kraj długiej białej chmury… To brzmi jak jakaś historia z baśni. Bo jest to rzeczywiście miejsce bajkowe, które wybrano na plenery do filmu „Władca pierścieni”. Pełne lasów deszczowych, wulkanów, lodowców, jaskiń i zapierających dech w piersiach fiordowych krajobrazów. Ale również kraj wiecznie zielonych pastwisk, rozległych winnic i plantacji przepysznych owoców kiwi. I ciepłych, wilgotnych nocy, podczas których aż prosi się aby wyjść na romantyczny spacer pod skrzącym się feerią milionów nieznanych nam w Europie gwiazd niebem. To miejsce wyjątkowo bezpieczne i przyjazne do życia, przywodzące na myśl biblijny ogród edenu. Nie sposób tego oddać słowami, nie wystarczą również barwne fotografie. Tam trzeba po prostu pojechać!
Nie jest to reportaż z wyprawy typowo wędkarskiej, a z urlopowego objazdu nowozelandzkich wysp camperem. Byłbym jednak głupcem, gdybym po pokonaniu tylu tysięcy kilometrów i znalezieniu się w tak magicznym miejscu chociaż nie spróbował… Zgodnie z przewidywaniami zarzuciłem wędkę niewiele razy, korzystając z kilku wolnych chwil, które mogłem spędzić sam na sam ze sobą. Wystarczyło to jednak, aby poczuć na kiju siłę mitycznych już zgoła pstrągów z antypodów.
Autor reportażu: Piotr Motyka

1. Milford Sound
2. Lodowiec Franciszka Józefa
3. Rzeka Tongariro