Autor: Piotr Motyka
Reportaż ten opowiada o wędkarskiej wyprawie do Mongolii, która była wielkim spełnieniem moich podróżniczych snów. Celem były wspaniałe syberyjskie ryby - tajmień i lenok, ale tak naprawdę od dawna skrycie marzyłem o tym, aby zobaczyć kiedyś niezwykłe krajobrazy tego dalekiego, tak egzotycznego kraju, znane mi dotąd tylko z fotografii i wędkarskich filmów. Po wielu latach oczekiwań i przygotowań wreszcie udało mi się to marzenie spełnić, i to w otoczce wielkiej podróżniczej przygody, jaką stanowił niewątpliwie 8-dniowy spływ górskim kanionem. Zobaczyłem dzięki temu wiele, a krajobrazy i przyroda dosłownie mnie oszołomiły. To będzie trudne do zapomnienia!
Zapraszam do obejrzenia reportażu.
Czekałem na to długo, bo wyjazd ten miał być ukoronowaniem mojej wieloletniej wędkarskiej przygody. A w zasadzie przygody z wędkarskimi podróżami. Wszak Mongolia to dla wędkarskich podróżników pewien symbol. Dlaczego tak twierdzę? Do końca nie wiem, ale chyba zdecydowały o tym książki, które zna bodaj każdy wędkarz starszych roczników. Zaczęło się do wspomnień komunistycznego literata Putramenta, opisującego swoje przygody w pogoni za olbrzymimi tajmieniami i pięknie ubarwionymi lenokami. To była lektura wprost obowiązkowa dla miłośników wędkarstwa, wręcz kultowa, która rozbudziła naszą wyobraźnię i generowała marzenia. Oto krótki fragment reportażu „Szkarłatny krzew”:
„Ranek był chmurny, ale spoza trójkątnych, skalistych gór przezierały tu i ówdzie strzępy jesiennego, jasnobłękitnego nieba. Nareszcie byłem sam. Przede mną pędziła szybka, czysta i nie znana rzeka. Każdy jej zakręt zapowiadał spotkanie z wielką rybą, z „rybą życia”. Byłem szczęśliwy. Nie, byłem pewien oczekiwania szczęścia, prawie jego pewności. Zresztą czymże innym jest szczęście dostępne człowiekowi?
Szedłem brzegiem rzeki. Miotała się w dolinie między dwoma szeregami trójkątnych gór. Miała łożysko z czerwonych, okrągłych kamyków. Chwilami nurt jej pędził na łeb, na szyję, woda bulgotała w wypukłościach płytko przykrytych kamieni. Widziało się gołym okiem jej spadek. Potem prąd się wygładzał, w łagodnych i długich wnękach brzegu woda ciemniała, tworzyły się jamy. […]
W takich właśnie ciemnych wnękach brzegu za zwalonymi drzewami wśród leżących na dnie głazów winny stać tajmienie, duże, drapieżne ryby o szerokich pyskach, pełnych zębów na szczękach, na skrzelach, nawet na białym pagóreczku języka. Są szaroniebieskawe w czarne cętki, mają tylne płetwy i ogon czerwonawe. Wyrastają do ogromnych rozmiarów, opowiadano o trzydziesto- nawet czterdziestokilowych potworach.”*
W tamtych minionych czasach Mongolia dla wędkarzy była miejscem wręcz dziewiczym, bo z uwagi na uwarunkowania religijne Mongołowie przez długie wielki niemal w ogóle nie łowili ryb. A że stworzeń tych było w tamtejszych rzekach naprawdę dużo, stwarzało to znakomitą szansę na wielką wędkarską przygodę. Oczywiście tylko dla nielicznych, którzy mieli możliwości, finansowe czy paszportowe (dla młodych to niepojęte, wiem), aby w taką niezwykłą podróż się wybrać.
Pocztą pantoflową rozchodziły się więc informacje, że fantastyczne połowy zaliczyli tam poza Putramentem i inni Polacy, na przykład aktor Jarema Junosza-Stępowski czy telewizyjny pasjonat przyrody Michał Sumiński. Mongolia była więc dla wędkarzy swoistym symbolem wymarzonej, egzotycznej przygody, coś jak dla myśliwych dawne wyprawy do Tanganiki na safari, z miejscową obsługą, jucznymi zwierzętami, tragarzami, wielodniową wędrówką, plenerowymi obozami, posiłkami przy ognisku i wieczorami pod rozgwieżdżonym niebem.
Kolejną osobą, która uczyniła wiele dla popularyzacji Mongolii, był Bolesław Uryn. Ten ichtiolog i podróżnik odbył wiele wypraw do ojczyzny Czyngis-Chana, a wędkarskie połowy były zwykle jednym z ważnych elementów ich programu. Na bazie tych przeżyć pan Bolesław wydał kilka świetnych książek, był też wielokrotnie obecny na łamach prasy wędkarskiej, a jego reportaże czytało się również z zapartym tchem. Na kartach książek Uryna mogliśmy znaleźć opisy fantastycznych przygód i spektakularnych połowów, z udziałem znanych postaci polskiego wędkarstwa, jak np. Piotr Piskorski – współtwórca firmy „Salmo”. Były też bardzo cenne opisy przyrody i mongolskiej kultury, a nawet porady odnośnie do sztuki przetrwania i w ogóle podróżowania do odludnych terenach Mongolii – górach, stepach, mokradłach, pustyniach.
Później coraz więcej polskich wędkarskich wypraw zaczęło pojawiać się w Mongolii (choć oczywiście nigdy nie był to jakiś masowy trend), a ich uczestnicy dzielili się swymi doświadczeniami w wędkarskich magazynach i na swych internetowych blogach. Materiału było więc sporo i trudno było nie marzyć dalej.
Jakoś tak się złożyło, że ciągle odkładałem tę wymarzoną Mongolię na przyszłość, wybierając przez długie lata inne kierunki. Być może dlatego, że czekałem na właściwą ofertę, dającą nie tylko gwarancję co najmniej dobrych połowów, ale również serwisu i obsługi podróżujących wędkarzy oraz przysłowiowej „odrobiny komfortu” w tych trudnych warunkach terenowych. Musiałem też „dojrzeć” do poświęcenia na to sporych pieniędzy. Mam swoje lata i na przykład wielogodzinna jazda wierzchem na koniu nie uśmiechała mi się za bardzo, nic nie ujmując tym śmiałkom, którzy jednak decydowali się na taką opcję. Dla nich wielki szacunek i chapeau bas! Jednak ja mam trochę inną optykę. Nie lękam się trudności, które często same w sobie stanowią istotny element programu i ekscytują, ale lubię mieć jednak pewne minimum. Szczególnie po tej nieszczęsnej boreliozie, którą ledwo przeżyłem i którą czuję w mięśniach i stawach do dzisiaj. A skoro Amerykanie czy Francuzi mogą mieć dobrze i wygodnie, dlaczego my Polacy nie?
Wreszcie udało się takiego partnera znaleźć i długo wyczekiwana wyprawa została zrealizowana koniec końców w bieżącym roku, a konkretnie w lipcu. Miejscowa firma, którą wybrałem, bazuje na mongolsko-amerykańskiej współpracy i uczestniczy w projekcie ochrony tajmienia oraz innych cennych gatunków mongolskich wód. Miejscem docelowym miała być północna część kraju, wciśnięta jakby klinem w terytorium Rosji.
Jest tam fragment syberyjskiej tajgi, jedyny w Mongolii, są też góry Sajany, a w zasadzie niewielki ich odcinek, czy inne góry o nazwie Czerwona Tajga (Ulaan-Taiga). Jest wielkie jezioro Chubsugulskie, są rezerwaty przyrody, a także kilka ważnych rzek, a w szczególności: Mały Jenisej (Sziszchid-Gol) – górny źródłowy fragment tej wielkie syberyjskiej rzeki, którą tworzy później po połączeniu z Wielkim Jenisejem, a także Selenga oraz jej dopływy, w tym rzeka „X”, na której właśnie mieliśmy wędkować. Nazwę ją „Naszą Rzeką”.
Rzeka ta ma kilkaset kilometrów długości i posiada bogatą ichtiofaunę, której niejako królem jest potężny i piękny tajmień. Jak już nadmieniłem, nasza rzeka uchodzi do Selengi, a ta następnie kieruje swe wody do jeziora Bajkał. Słowem: podróżniczy zawrót głowy i wiele terminów znanych nam z lekcji geografii w zamierzchłej przeszłości. Ale kto wtedy myślał, że będzie można tam kiedyś osobiście pojechać? Zobaczyć, posmakować, poczuć zapach, dotknąć? No, nie ja.
Nasi miejscowi organizatorzy stworzyli unikatowy produkt w turystyce wędkarskiej: nie dość, że w Mongolii, kraju niezwykle atrakcyjnym dla wędkarzy, nie dość, że na rzece nie poddanej zbyt dużej presji z bogatym jeszcze pogłowiem ryb i regulaminem wykluczającym możliwość ich zabijania, to jeszcze forma tego pobytu miała być wprost wymarzona: spływ trudno dostępnym 120-kilometrowym fragmentem „Naszej rzeki” poprzez górzysty kanion z krajobrazami jak z bajki! A po drodze noclegi w tradycyjnych mongolskich jurtach z doświadczoną miejscową obsługą, dbającą o każdy detal i pełną wygodę wędkarzy.
Wyruszyliśmy więc na 8-dniową przygodę aluminiowymi łodziami wiosłowymi w dół rzeki, a każda z nich prowadzona była przez doświadczonego wioślarza, a zarazem przewodnika wędkarskiego. Było ich w sumie trzech: Chilijczyk Chino, a także 2 Mongołów - Tułga i Jack. Wszyscy trzej znakomicie władali angielskim. Z kolei w naszej grupce wędkarskiej było 5 osób: ja, moi przyjaciele Michał Pszczoła i Tadzio Filipek oraz 2 amerykańskich kolegów z Oregonu – Ryan i Kyle.
Głównym naszym celem, poza podziwianiem cudnych widoków, były oczywiście tajmienie i lenoki. Tak więc może na początek parę słów o tych rybach.
Zacznijmy od tajmienia. Jego łacińska nazwa brzmi Hucho taimen. Jest to największa z ryb łososiowatych, spokrewniona z naszą głowacicą. Dorasta w skrajnych przypadkach nawet do 100 kg masy i 2 metrów długości, jednak to oczywiście rzadkość. Jest rybą drapieżną, odżywia się więc innymi rybami, a także myszami, lemingami, żabami, kaczkami czy wężami. Tajmień występuje głównie w Rosji (Syberia) i Mongolii, a także w Kazachstanie i Chinach, a jego lokalne odmiany również w Korei, chińskiej prowincji Seczuan i na Sachalinie. Dawniej był obecny także w wodach Japonii, ale to już historia. Co ciekawe, w Rosji żyje również wędrowna odmiana tajmienia, schodzącego do morza i wstępującego z powrotem do rzek na tarło.
Jest to ryba niezwykle ceniona ze względu na swe walory wędkarskie (siła i rozmiary) oraz kulinarne (smaczne mięso). Okazy dłuższe niż metr są już uznawane za cenne trofea, a ryby w granicach 130-140 cm co roku padają na łowiskach również w dzisiejszych czasach. Jednak w ostatnich latach coraz trudniej złowić tajmienia, ze względu na znaczny spadek populacji tych ryb. W niektórych łatwiej dostępnych rzekach Mongolii czy Rosji to już praktycznie niemożliwe. Na nielicznych rzekach wprowadzono program ochrony tej ryby i dopuszczane są tylko połowy wg reguły „złów i wypuść”, a także bezzadziorowe haki. Taką właśnie rzekę wybraliśmy jako cel naszej wyprawy.
Lenok (Brachymystax lenok) to również ryba łososiowata żyjąca w Azji, głównie w syberyjskiej części Rosji, a także w Mongolii, Chinach i Korei. Wyróżnia je tzw. „dolny pysk” (jak np. u świnki czy lipienia). Jest niezwykle popularnym i cenionym przez wędkarzy gatunkiem, a ze względu na smaczne mięso ma również spore znaczenie gospodarcze. Występuje najczęściej w zimnych wodach o charakterze górskim, dobrze natlenionych. Lenok nie jest tak duży jak tajmień, bo dorasta zazwyczaj do 80 cm i 6 kg masy, a przeciętnie łowi się egzemplarze o długości 40-55 cm. Sześćdziesięciocentymetrowa ryba jest już pięknym okazem, czyli trochę podobnie jak w przypadku naszego europejskiego pstrąga potokowego.
Lenoki żywią się owadami i ich larwami, a także rybami, małymi myszami czy żabami. Można je zatem skutecznie poławiać i na spinning (w tym powierzchniowy) i na sztuczną muchę.
W Mongolii występuje kilka odmian lipienia. Ten z Naszej Rzeki jest nieco inaczej ubarwiony od znanego nam europejskiego, z większą ilością stonowanego fioletu oraz kolorem złotym, a przeciętnie łowi tam się sztuki mniejsze niż u nas, bo w granicach 30-40 cm (oczywiście większe okazjonalnie też się zdarzają). W innych wodach bywa inaczej i łowione są sztuki dużo większe, ubarwienie też bywa różne w zależności od rejonu występowania i danego podgatunku. Lipień w Mongolii dorasta nawet do 70 cm, a opowieści o sztukach jeszcze większych mogą mieć w sobie ziarno prawdy… Ryba ta zasiedla licznie wody górskie i jest również mile widziana przez wędkarzy muchowych. Jest silna, piękna i walczy dzielnie.
Jest w Mongolii też kilka innych ciekawych gatunków, które wprawdzie nie występują w Naszej Rzece i nie mogły być tym razem przez nas łowione, ale które są warte choćby krótkiej wzmianki. To przede wszystkim pięknie ubarwiony, kropkowany jak pstrąg szczupak amurski (Esox reicherti). Żyje tylko w dorzeczu rzeki Amur, w Rosji, Mongolii i Chinach. Dorasta do 115-120 cm. Jest bardzo ceniony przez wędkarzy nie tylko ze względu na swe piękno, ale i siłę. Poza tym kropkowanym szczupakiem złowimy też w Mongolii szczupaka „klasycznego” o ubarwieniu takim samym, jak w Europie.
W dorzeczu Amuru występuje też pstrąg amurski (Brachymystax savinovi), ryba nieco przypominająca lenoka swym dolnym pyskiem i rozmiarami, ale bez pięknych różowych plam na bokach. Taka bardziej „pstrągowa” w ubarwieniu – ciemnozłota z czarnymi kropkami. Warto jeszcze wspomnieć o osmanach (Oreoleuciscus potanini) – rybach przypominających kształtem bassy czy okonie nilowe. Występują głównie w czystych jeziorach, ale także w rzekach. Dorastają nawet do metra długości, ale najczęściej trafiają na wędki sztuki 2-3-kilowe. Okaz 80-centymetrowy nie trafia się już często. Biorą lepiej na spinning, ale na muchę też są do złowienia. Miejscowi łowią je najskuteczniej na martwą rybkę.
Niezwykle istotnym uwarunkowaniem całej wyprawy był wymóg łowienia tylko na sztuczną muchę, spinning tu nie był dopuszczony. Choć to szlachetna i nad wyraz elegancka metoda, na dodatek bardzo przeze mnie lubiana, to jednak zdawaliśmy sobie sprawę, że ograniczenie to stanowić będzie dodatkową trudność do pokonania i spore wyzwanie przy połowie tajmieni. Spinningiem na pewno łatwiej, szybciej i dokładniej można spenetrować wszystkie potencjalne kryjówki ryby, tutaj same rzuty dość ciężkimi, dużymi muchami wymagały sporej wprawy i technicznej biegłości, a co dopiero ich właściwe poprowadzenie, zacięcie i wyholowanie tej potężnej ryby. Nie muszę chyba dodawać, że dozwolone były tylko haki bezzadziorowe, tak więc przy wyjątkowo twardych i kościstych pyskach tajmieni skala trudności wywindowana została na naprawdę wysoki poziom. Chyba tylko połowy tarponów na muchę można uznać za równie trudne, a może nawet trudniejsze od tego. No, ale cóż, na to nie było rady…
Do połowu tajmieni używaliśmy wędek nr 8 lub 9, z linkami pływającymi i półmilimetrową żyłką na przyponie. Stosowaliśmy dwa rodzaje much – olbrzymie streamery, pięknie wachlujące długim włosiem w wartkiej górskiej wodzie, oraz powierzchniowe piankowe poppery. Łowiliśmy z płynących łódek – jeden wędkarz stał z przodu, drugi z tyłu. Czasem wiosłujący przewodnik utrzymywał nas przez chwilę w jakimś dobrym miejscu, dając szansę na kilka rzutów. Zupełnie wyjątkowo wysiadaliśmy na brzeg i obławialiśmy stacjonarnie wskazane miejscówki. Ze względu na porę roku i wysokie temperatury (woda miała nawet 24 stopnie Celsjusza!) szanse mieliśmy praktycznie tylko w spienionych szypotach i na wartkich przelewach, gdzie tajmienie odpoczywały korzystając z dużej ilości tlenu.
Na szczęście mieliśmy też lenoki, do których połowu wystarczał lekki sprzęt – klasyczne „piątki” lub „szóstki”. Jako przynęt używaliśmy niemal wyłącznie suchych much – olbrzymich imitacji świerszczy i ważek, których roje skakały po otaczających nas łąkach, a także imitacji myszy, które podciągało się powoli marszcząc lustro wody. Brania były bardzo różne – czasem ciche i niepozorne, innym razem potężne i głośne. Nimfę stosowałem rzadko, najczęściej jako muchę prowadzącą w zestawie z powierzchniowym świerszczem. Dla mniej zorientowanych wyjaśnię, że metoda połowu na suchą muchę to esencja wędkarstwa muchowego, lubiana przez każdego muszkarza.
Tutaj znaleźliśmy swój raj - chyba nigdy jeszcze nie wyłowiliśmy się tak na „suchą”, jak w Mongolii. To był prawdziwy hit wyjazdu! Tajmienie tajmieniami, ale nie jesteśmy z Michałem fanami ciężkiego muszkarstwa i właśnie polowanie lekkim sprzętem na lenoki oraz trafiające się co jakiś czas lipienie było dla nas najbardziej pociągające. A to tego ten komfort… Mogłeś rzucać do wyboru – w prawo, w lewo, w każdy zakamarek, każdy zaułek, za każdy kamień. Pod brzeg czy w centrum rzeki. Do przodu czy do tyłu… Z płynącej łodzi wszystko jest łatwiejsze i piękniejsze. Na dodatek mongolskie muchy były doskonałe – duże, zawsze widoczne i niezatapialne. Coś pięknego!
Zapraszam do przejrzenia zamieszczonego poniżej reportażu zdjęciowego z wyprawy, przeplatanego z opisem wybranych jej momentów i innych interesujących kwestii. Było to wspaniałe przeżycie, które trudno będzie zapomnieć.
Rankiem 10 lipca wyruszyliśmy z Warszawy, z lotniska Okęcie. Naszym portem przesiadkowym był turecki Stambuł. Tamtejsze lotnisko robi duże wrażenie. Jest bogato, infrastruktura bardzo rozbudowana, tłumy ludzi. Masa luksusowych sklepów, barów i restauracji. Turczynki wypachnione, piękne, obwieszone złotem, z i-phone’ami i tabletami, nowoczesne i ubrane po europejsku - ale zawsze z właściwym umiarem. Kraj ten bardzo się zmienia, centrum dynamicznie rozwijającego się świata też jakby się przesuwało powoli...
Michał – wielki koneser dobrego jedzenia – zabrał nas do znanej mu już restauracji z sieci Saltbae (u nas nie ma). Serwują tam znakomite hamburgery – lepszych nigdy nie jadłem. Ponadto inne dania mięsne z wołowiny. Polecam!
W wygodnym samolocie Turkish Airlines z bardzo przyzwoitym serwisem czas upłynął szybko. Poza nami na pokładzie wiele starszych osób – Francuzi, Włosi – głównie wycieczki objazdowe na festiwal Naadam i pustynię Gobi. Lot był spokojny, a do Ułan Bator przylecieliśmy w godzinach porannych.
W stolicy Mongolii lotnisko znajduje się daleko od centrum. Odebrali nas tam przedstawiciele gospodarzy i przewieźli do hotelu Bayan Gol, położonego niedaleko głównego placu w mieście. Był to bardzo przeciętny obiekt jak na nasze europejskie standardy (na mongolskie chyba luksusowy…), ale dało się wytrzymać. Serwis OK.
Dzień spędziliśmy na zwiedzaniu miasta, ze szczególnym uwzględnieniem rozpoczynającego się właśnie festiwalu Naadam. Samo Ułan Bator nie jest specjalnie ciekawe – widać jeszcze pozostałości po komunie, ale powoli wkracza też nowoczesność. Dla mnie coś jakby połączenie miasta z dawnego ZSRR i jakiegoś chińskiego z czasów obecnych. Ale nie z tych najciekawszych chińskich metropolii, typu Szanghaj czy Pekin, tylko mniejszych ośrodków. Niestety…
Naadam to tradycyjny festiwal sportowy, będący jednocześnie świętem narodowym Mongolii. Obchodzony jest w dniach 11-13 lipca i został wpisany na listę światowego niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Zawody rozgrywane są w trzech konkurencjach: jeździe konnej, łucznictwie i zapasach. Zawodom sportowym towarzyszą liczne pikniki i kiermasze.
Święto rozpoczyna się zawsze w Ułan Bator na placu Suche Batora, w pobliżu budynku parlamentu i pomnika Czyngis Chana siedzącego na tronie. W ceremonii uczestniczą żołnierze w tradycyjnych historycznych strojach mongolskich. Paradują konno przy akompaniamencie charakterystycznej dawnej muzyki budzącej respekt i grozę. Byliśmy świadkami tego wydarzenia i zrobiło na nas naprawdę duże wrażenie.
Natomiast same zawody na stadionie i w jego okolicach nie pozostawiły już tak wyrazistych wspomnień. Dla osób, które już co nieco widziały na świecie, ta impreza wydaje się być trochę przereklamowana. Jednak nastrój w mieście był tego dnia podniosły i świąteczny, ludzie chodzili po ulicach grupkami, niektórzy w odświętnych strojach i z mongolskimi chorągiewkami w dłoniach. Było sympatycznie.
Zawiodła jedynie pogoda, gdyż nad miastem przeszła potężna burza, przed którą musieliśmy uciekać do… miejskiego autobusu. Niedoskonały system kanalizacyjny w mieście był powodem powstania prawdziwych rzek płynących jego ulicami, które musieliśmy omijać obchodząc je czasem po kilkaset metrów, aby znaleźć przejście na drugą stronę w miarę suchą stopą (na przykład naziemną kładką). Było to osobliwe przeżycie.
Wieczór spędziliśmy na kolacji w koreańskiej restauracji Jangsu Korean Steak House. Jedzenie było na poziomie, szczególnie tatar i stek z wołowiny wagyu. Porcje malutkie, degustacyjne. Słowem - było miło i smacznie.
Kolejnego ranka udaliśmy się ponownie na lotnisko i lokalny samolot przetransportował nas do miasta Mörön, leżącego w północnej części Mongolii, w ajmaku (jednostka administracyjna) chubsugulskim. Miasto to słowo raczej na wyrost, w każdym razie Mörön nie przypomina w ogóle miast europejskich, prędzej leżące gdzieś na końcu świata małe miasteczka czy osady kanadyjskie, grenlandzkie czy syberyjskie. Zabudowa jest niska, infrastruktury niewiele i dzieje się generalnie jeszcze mniej.
Stamtąd zabrał nas samochód terenowy i popędził w kierunku naszej bazy, w dzikie i odludne tereny górskie. Jechaliśmy najpierw szosą, a potem zjechaliśmy na drogę ziemną, by w końcu zacząć jazdę po rozległych stepowych łąkach, a by w końcu trafić na bezdroża górskie. Minęliśmy tylko jedną niewielką miejscowość i kilka ludzkich osad składających się z wolno stojących jurt. Na łąkach pasło się sporo bydła i koni.
Z czasem teren robił się coraz trudniejszy, coraz więcej było wzniesień, musieliśmy pokonywać też małe potoki górskie i strome zbocza. Po kilku godzinach takiej jazdy dotarliśmy wreszcie do naszej bazy nad rzeką. Krajobraz był tam cudowny i nie mogliśmy długo ochłonąć z zachwytu nad pięknem przyrody.
W pierwszej bazie powitali nas gospodarze z obsługi naszej grupy i zaserwowali powitalny poczęstunek. Na bazę składały się dość spore okrągłe jurty, w których mieliśmy mieszkać (po dwie osoby w jednym namiocie). W każdej jurcie znajdowały się wygodne łóżka z pościelą i ręcznikami, stolik, krzesła, szafka, kącik toaletowy, w centralnym miejscu stał piec-koza z długim kominem, wychodzącym przez zadaszenie jurty na zewnątrz. Na ziemi leżały dywany, jak w namiocie Czyngis-chana. Luksusowo.
W osobnym namiocie była nasza stołówka, gdzie spożywaliśmy posiłki (niekiedy jedliśmy je na też dworze). Stamtąd też w każdej chwili mogliśmy zabrać sobie do jurty jakąś drobną zakąskę, napój czy alkoholowego drinka. Do dyspozycji mieliśmy wino, piwo i mocne trunki – w tym całkiem niezłą mongolską wódkę, podobno słynną. Wszystko schodzone pomimo polowych warunków i braku prądu. Lód nasi opiekunowie zbierali codziennie z gór, gdyż w zacienionych skalnych szczelinach można było znaleźć jego olbrzymie bryły. To niebywałe – przy momentami 30-stopniowym upale! Wieczorem, po kolacji, zwykle siadywaliśmy kręgiem przy ognisku i prowadziliśmy tradycyjne wędkarskie dyskusje. Kto chciał, mógł również zawsze wędkować – rankiem czy nocą – gdyż na miejscach postoju było zawsze wiele znakomitych wędkarskich miejscówek.
Na skraju obozu, w oddaleniu od mieszkalnych jurt, znajdowały się dwie polowe toalety, a także prysznic, w którym mogliśmy opłukać się wodą nagrzaną w ciągu dnia przez słońce. Leciała bardzo skąpo, ale zawsze. Na jednym z miejsc w ciągu tygodnia spływu raz mieliśmy szanse wykąpania się w tradycyjnych baniach, pełnych nagrzanej specjalnym piecem wody. Wszystkie piece opalane były drewnem.
Nad całością czuwała kilkunastoosobowa mongolska załoga, a panie z obsługi codziennie wczesnym rankiem przychodziły do naszych jurt i rozpalały w naszych piecach ogień, aby ostatnie dwie godziny snu były dla nas jak najprzyjemniejsze. Noce w tym suchym kontynentalnym klimacie bywają bowiem zadziwiająco chłodne – nawet w upalnym lipcu. Rankiem, po śniadaniu, wystawialiśmy nasze bagaże przed jurty, a tragarze zanosili je do swoich pontonów, którymi transportowali je na kolejne miejsce odpoczynku.
Trzeba uczciwie jeszcze dodać, że łączności telefonicznej i internetu nie mieliśmy praktycznie nigdzie. Nie było też szans doładowania baterii do aparatu, ale ja na przykład przygotowałem sobie spory zapas uprzednio naładowanych i wystarczyło mi bez problemu.
Pierwszego wieczora Michał nie wytrzymał i poleciał już pomimo zmroku nad rzekę. Nie dziwiłem się mu wcale, ale ja zamiast wędki chwyciłem za aparat, aby uwiecznić pierwsze momenty naszej mongolskiej przygody. Bo właśnie te pierwsze chwile, w trakcie których ma nastąpić to, na co z takim wytęsknieniem i tak długo zwykle czekamy, są właśnie esencją wędkarskich wypraw i ich sednem, tym najpiękniejszym czasem z wielu pięknych minut, które na tych wyprawach przeżywamy. Zaraz ma nastąpić branie i wiemy, że ono nastąpi. Jeszcze go nie ma, ale już, już, za moment będzie, już się zbliża… Tak jakbyś szedł na randkę z ukochaną. Gdy moment miłosnego spotkania jest już bliski, jesteś chyba najszczęśliwszy. Chyba nawet bardziej, niż wtedy, gdy to już się stanie. Cóż za niezapomniane emocje, poruszające całego ciebie.
I jest!
Pierwszy lenok padł może w trzecim rzucie, a potem kilka następnych. Brały z powierzchni na suche muszki. Byliśmy bardzo podekscytowani i szczęśliwi. Idąc za przysłowiowym „ciosem” rankiem kolejnego dnia, zaraz po świecie, a jeszcze przed śniadaniem, Michał postanowił ponownie spróbować.
Tym razem od razu wzięła mu bardzo przyzwoita ryba – lenok około 50 centymetrów. I to na prowadzoną po powierzchni mysz! Michał był oczywiście „wniebowzięty”, bo o takich braniach właśnie marzył przez cały miniony rok, czekając na tę egzotyczną wyprawę. Potem wzięło jeszcze kilka mniejszych, ale już nie na myszy, a na zwykłe „suche”. Rozemocjonowani poszliśmy na śniadanie i nie mogliśmy już doczekać się początku spływu, czyli właściwych połowów.
To co dotąd, było jakby nadprogramowym bonusem. Ale jakże pięknym.
Głównym punktem programu tej ekscytującej wyprawy był oczywiście 120-kilometrowy spływ nurtem Naszej Rzeki. Trasa wiodła przez górskie kaniony, kaskady, wolne prostki, szerokie zakręty pod pionowymi skalnymi ścianami, głębokie banie i kamieniste płycizny, wszędzie towarzyszył nam krajobraz jak z pocztówek. Codziennie pokonywaliśmy mniej więcej równe odcinki, wyruszając o 9.00 rano i dopływając na miejsce między 17.00 a 18.00. Byliśmy podzieleni na 3 łodzie, a każdą z nich prowadził jeden doświadczony przewodnik, który zarazem jako wioślarz był kapitanem jednostki i dbał o bezpieczny przebieg tej spektakularnej przygody. Przewodnik siedział po środku, wędkarze z przodu i z tyłu na wygodnych fotelach. Jedynie Kyle płynął ze swym przewodnikiem w pojedynkę, ale on dopłacił za ten luksus dodatkową stawkę. Ja byłem z Michałem, a Tadzio pływał z Ryanem.
Łowiliśmy głównie z łódek, na stojąco, wykonując rzuty w obie strony. Czasem, zatrzymywaliśmy się i wychodziliśmy na brzeg, aby wykonać stamtąd kilkanaście rzutów w ciekawe miejsca, ale to były wyjątki. Dominował dryf i łowienie w ruchu. Miało to swoje zalety i wady. Było niezwykle ciekawie i zmiennie, a dostęp rzutami do najlepszych stanowisk ryb był lepszy niż z brzegu, niemniej czasem aż prosiło się o dłuższe obłowienie jakiegoś fragmentu wody, a łódź nieubłaganie płynęła dalej i po „zdjęciu” powiedzmy 2-3 ryb nie mieliśmy więcej szansy na zwabienie kolejnych, które czaiły się na danym przelewie, bądź siedziały bliżej dna w głębszym poolu. Jedynie w przypadku miejsc rokujących braniem tajmienia przewodnicy wiosłowali dłużej w miejscu, dając nam szansę na wykonanie kilku rzutów pod rząd na tę samą wodę.
Oczywiście na życzenie przewodnik zawsze dawał nam wysiąść na ląd i połowić z brzegu w wybranych przez nas miejscach, także nie jest tak, że prób takich nie było w ogóle. Z kilku okazji, gdy wyglądało na świetną miejscówkę, skorzystaliśmy skwapliwie. Jednak staraliśmy się robić to z umiarem, ze względu na całokształt organizacyjny wyprawy.
Spływ zaowocował u nas niesamowitym skokiem wiedzy na temat górskiej rzeki i jej wędkarskich tajników. Po obserwacji z innej perspektywy znacznie lepiej umiemy teraz czytać wodę i wiemy, gdzie rzucać „średnio warto”, a gdzie można spodziewać się licznych brań oraz ryb okazowych. I gdzie nie wolno za żadne skarby odpuścić. Gdzie można po kilku rzutach dać spokój, a gdzie warto popróbować znacznie dłużej. Gdzie po pierwszej rybie raczej nic już nie weźmie, a gdzie wezmą kolejne - i to na pewno. Gdzie będą tylko małe, a gdzie szansa na duże jest nadzwyczajna.
Na trasie serwowano nam plenerowe lunche, mniej więcej około 13.00. Organizowano tam małe kuchnie polowe i grille, a my w wygodnych warunkach mogliśmy na siedząco spożyć smaczne posiłki i popić je winem. To było znakomite!
Oto zatem zdjęcia z 8-dniowego spływu i wszystkiego, co mu towarzyszyło, a przede wszystkim z naszych mongolskich połowów.
Jakie ryby połowiliśmy? A więc zgodnie z oczekiwaniami były tajmienie, lenoki oraz lipienie. Jeśli chodzi o te pierwsze, najbardziej pożądane, szyki popsuła nam pogoda. Woda była po prostu za ciepła (24 stopnie) i mocno prześwietlona słońcem, w efekcie tylko przez 2 pierwsze dni, kiedy było jeszcze nieco chłodniej, kontakty z tajmieniami były codziennie na każdej praktycznie łódce. W efekcie padło wówczas 6 ryb, z czego największą sztukę złowił Michał. Miała 113 cm i wzięła na dużego streamera z wodnej kipieli pod rzecznym progiem. Ryba była bardzo silna (jak to tajmień, znany nam przecież trochę ze wspomnianych lektur), dwukrotnie odjeżdżała od podbieraka, ale udało się. Uff! Mnie podobny lub nieco większy tajmień po półminutowym holu zerwał się niestety z haka. Najpierw dwa razy skakał w powietrze, potem wydawało się już, że był dobrze zacięty, cofnąłem się więc po kamieniach i zacząłem ściągać go do brzegu kontrując wędką pod prąd. Michał miał przygotowany aparat, a Dolga podbierak. Lądowanie zdawało się być kwestią czasu, jednak nie doceniłem tego przeciwnika. Twardy pysk i bezzadziorowy hak zrobiły swoje. Żal był duży, nie będę ukrywał…
Potem brania były rzadkie lub nie było ich wcale. Tajmienie stały jedynie w szypotach, nieraz w największych bałwanach z piany. Kolejna duża ryba wyszła mi trzeciego dnia do powierzchniowego poppera, lecz nie trafiła dobrze w przynętę i nie zaciąłem jej. Przewodnik Chino był zdruzgotany, bo wiedział, że przy tej pogodzie szanse na tajmienie spadają z każdym dniem, a starał się tego popołudnia bardzo. Twierdził, że nie zaciąłem, bo po szarpnięciu sznurem podniosłem za wysoko kij, zamiast dociąć mocno kładąc wędzisko na bok. Tu zgoda, nawyk spinningisty, ale ja wiem, że ryba i tak nie zaczepiłaby się, bo nie trafiła dobrze w poppera i nie miała muchy wystarczająco głęboko w pysku. Widziałem to dobrze i czułem. Więcej już brań tajmieni nie miałem, Michał też. Na innych łódkach brania były, ale z każdym dniem mniej i bez skutecznego lądowania w podbieraku.
Tak to jednak jest w upalnym lipcu. Gdy dogrzeje, szanse spadają. Inną kwestią była sprawa taktyki. Ze względu na charakter tego spływu i jego codzienny, niepodlegający żadnym korektom plan, nie mogliśmy najlepszych miejscówek obławiać wielokrotnie w różnych porach dnia. Być może wieczorami czy rankiem w okolicach tych szypotów byłoby inaczej. No cóż.
Druga kwestia to konieczność łowienia na muchę i bezzadziorowe haki. Spinningiem z kotwiczkami na przynętach na pewno byłoby łatwiej. Ale na to zdecydowaliśmy się i na tej rzece nie było innej opcji. Coś za coś. Za to mieliśmy wiele innych zalet, które zdecydowanie przebiły te tajmieniowe problemy.
Jak już wcześniej napisałem, nie pojechaliśmy do Mongolii tylko na tajmienie, choć bardzo chcieliśmy je połowić – co tu zresztą kryć... To oczywiste. Jednak jako muszkarze zdecydowanie wolimy z Michałem lżejsze połowy, delikatniejsze wędki i mniejsze muchy (a nie takie monstra jak te na tajmienie), w tym głównie powierzchniowe muchy suche i wszelkiego rodzaju poppery. Pod tym względem wyłowiliśmy się „do bólu”. Szczęście zapewniły nam lenoki, których złowiliśmy mnóstwo, a także lipinie. Lenoki dochodziły do 60 centymetrów, a pięćdziesiątaków było naprawdę dużo, nie mówiąc już o przedziale 40-50. Walka z nimi dostarczyła wiele frajdy.
Tu ważna uwaga! Nasi przewodnicy bardzo dbali o ryby, nie pozwalali ich za bardzo „męczyć” do zdjęć, nie raz przesadnie, bo my w końcu umiemy się z nimi obchodzić po tylu wyprawach, ale cóż… Większość wartych zdjęcia ryb nie została więc uwieczniona na fotkach. W tym niestety największe lipienie. Na innych łódkach zdjęć zrobili koledzy jak na lekarstwo, ja wymusiłem na gajdach parę postojów i brzegowych sesji, bo na łodziach zdjęcia wychodziły kiepsko, a ryby niemal zawsze wyskakiwały z rąk do wody. Takie zwinne i silne! Ale i tak to, co udało się zrobić, to niewiele. Zamieszczone przez mnie zdjęcia bardziej oddają więc klimat wyprawy, piękno Mongolii i przykłady połowów, niż są rzeczywistą dokumentacją jej wędkarskich wyników.
Tak więc podsumowując: ryby dopisały, lenoki nawet bardzo, jednak z tajmieniami mogło być odrobinę lepiej, nawet biorąc pod uwagę fakt, że w wielu rzekach Mongolii ryby tej już nie uświadczysz i złowienie jej udaje się już nielicznym szczęściarzom. Na tej rzece tajmienie jeszcze są i gdyby trochę lepiej brały, byłoby znacznie więcej wrażeń i emocji.
Jest w każdym razie motywacja, aby pojechać do Mongolii jeszcze raz. Być może teraz do wschodniej jej części, w dorzecze Amuru, aby mieć szansę na inne jeszcze gatunki.
Powrót do Mörön był krótszy niż jazda tydzień wcześniej na łowisko. Po prostu spływem zbliżyliśmy się z powrotem do tego dziwnego miasta, niewyglądającego jak miasto. Jazda była jednak tak jak i uprzednio po trudnym, nierównym i górzystym terenie. Na szczęście dzięki sprawności miejscowych kierowców udało się dotrzeć bez problemów na miejsce. Na lotnisku, po krótkiej odprawie, zasiedliśmy w samolocie lokalnych linii, który szybko wystartował i odleciał w kierunku stolicy.
Na miejscu czekała już na nas przewodniczka, która zabrała nas do samochodu. Pojechaliśmy jednak w kierunku przeciwnym do centrum miasta, gdyż mieliśmy w planie jeszcze jedną wycieczkę. Naszym celem był niezwykły monument Czyngis-chana, wzniesiony w 2008 roku w dość odludnym miejscu nieopodal rzeki Tuul, ok. 55 kilometrów na wschód od Ułan Bator. Jest to najwyższy posąg jeźdźca na koniu w skali całego świata – ma 40 metrów wysokości. Został wykonany z nierdzewnej stali. Pod pomnikiem znajduje się muzeum, ukazujące ciekawą historię Mongołów.
W Ułan Bator zamieszkaliśmy w tym samym hotelu Bayan Gol. Pożegnalną kolację spożyliśmy z powodu kolejnej burzy (jakaś plaga?) w bezpośrednim sąsiedztwie hotelu, w restauracji z kuchnią azjatycką. Następnego dnia rano udaliśmy się transferem na lotnisko, a stamtąd z powrotem do Europy – najpierw do Stambułu, dawniej chrześcijańskiej stolicy Imperium Bizantyjskiego, a dziś wielkiej tureckiej metropolii uznawanej za jedno z najpiękniejszych miast świata, a następnie do domu – na warszawskie Okęcie.
I tak nasza wielka przygoda dobiegła końca. Czy było warto? Przy tych dość wysokich jednak kosztach? Jeszcze jak! Nie dość, że widzieliśmy prawdziwe cuda natury, to jeszcze mogliśmy nacieszyć się przez kilkanaście dni swoim towarzystwem. To wielka sprawa, bo, jak zawsze powtarzam, najważniejsi są ludzie, a z tymi kolegami pojechałbym na ryby na sam koniec świata.
* Jerzy Putrament - „Z wędką przez cztery kontynenty”, Wydawnictwo Poznańskie, 1971