Lubicie widok atakującego szczupala w płytkiej wodzie? Pojawia się „znikąd” i niczym w zwolnionym filmie – wielka paszcza otwiera się szeroko, jeszcze szerzej… i doskonale widoczna na płyciźnie przynęta, znika w przepastnej gębie, uzbrojonej w setki piekielnie ostrych zębów. Dopiero po sekundzie czujecie targnięcie kijem i zaczyna się jazda na ogonie… Plecionka tnie łodygi grążeli, a pięknie wybarwiony szczupak „odpina wrotki” i ze wszystkich sił gna w następną kępę gęstego zielska. Niesamowite emocje, prawda?
Jest jednak coś, co przysparza mi większych emocji. Coś, co powoduje u mnie potężny skok adrenaliny – nieporównywalny nawet z widokiem szarżującego drapieżnika w płytkiej, prześwietlonej wodzie… To ten moment, gdy gruby, wypasiony, jesienny drapieżnik przyleje w gumę puszczoną w długi opad na głębokiej wodzie. Takiej agresji nie poczujecie nigdzie indziej – to daje tylko duży drapieżnik przygotowujący się do jesieni i chcący ordynarnie ŻREĆ.
Uwielbiam ten moment. Wędkarz jest odrobinę rozkojarzony, jakby nieobecny i nagle BACH!!! Jesienny szczupak nie wybrzydza, nie grymasi, nie zastanawia się. On atakuje z całych sił, z rozpędu, z wielką mocą. Czuje nadchodzącą zimę i wie, że teraz jest najlepsza pora na zapełnienie brzucholca. To właśnie teraz każda jego ofiara – czy to mała, czy większa – ma zdrowo przerąbane. Jeśli znajdzie się w pobliżu agresywnego esoxa… jest po niej!
Takie brania i takie emocje to pierwszy, bardzo ważny powód, dlaczego lubię jeździć do Szwecji jesienią. Owszem, widok walczącego szczupaka na płytkiej wodzie też jest fantastyczny, ale ja jednak wolę pełne wściekłości przyładowanie w gumę.
Do tego hol. Jesienny drapieżnik jest wyżarty, w pełni sił i jest to moment, gdy jest zdecydowanie najwaleczniejszy. Długie odjazdy na głębokiej wodzie, wyjący hamulec w kołowrotku i to wyczekiwanie na pojawienie się PASZCZY. Jak duży będzie? Czy ma metr? Czy ma ponad 110 cm? Czy może 120 cm?!? Ciężko to ocenić do chwili, gdy nie ujrzymy ryby przy burcie. Jeśli po zacięciu daje się holować w kierunku łodzi, idzie spokojnie i potulnie, jednak czuć, że jest pewien swojej siły, to łapy zaczynają latać na boki… Na drugim końcu zestawu może być ON – król tej wody. W dodatku w najlepszej z możliwych kondycji…
Jeśli tak jak ja kochacie zmagania z silnymi rybami, powinniście odwiedzić szwedzkie łowiska właśnie jesienią. Owszem – wiosna jest fantastyczna i rybna, ale jesień bywa magiczna!
Na ową magię składa się wiele rzeczy. Po pierwsze cisza. To właśnie jesień przynosi dni mgliste i tak ciche, że aż w uszach dzwoni. Szwedzka mgła jest nieprzenikniona, niemal lepka. Wciska się w oczy, chwyta za gardło… Jest zjawiskowa, niepowtarzalna. Czujesz się tak, jakbyś zbliżał się do wrót Valhalli…
Po drugie brak łódek na wodzie. Komu by się chciało wypływać w taką mgłę? Komu by się chciało wychodzić z domu, gdy trawy skropione są taką ilości rosy? Komu by się chciało…a właśnie chciałoby się! Chciałoby się każdemu, kto szuka emocji! Każdemu, kto liczy na spotkanie w dużą rybą! Nie zmienia to faktu, że łódek na wodzie jest niewiele. Przeważnie nasza krypa jest jedyną nie tylko w tym dniu, ale od tygodnia. Domyślacie się co się dzieje, gdy nikogo nie było na wodzie od tygodnia czy dwóch, a ryby są „na chodzie” i interesuje je tylko polowanie? Trzeba zapiąć pasy…
Najdelikatniejsze branie w otaczającej nas ciszy i mgle wydaje się atomowe. A delikatnych brań nie ma – teraz są PRZYŁADOWANIA.
Trafiliście kiedyś na wodę, w której było dużo szczupaków, jednak niewiele okoni? A jeśli już trafił się jakiś pasiak, to był po prostu chudy? Byliście w maju lub czerwcu, prawda?
Odwiedźcie tę wodę jesienią. Nagle okazuje się, że okoni jest mnóstwo i każdy z nich ma „bęben” wypełniony drobnicą. Jesienią okoń ważący kilogram na nikim nie robi wrażenia. One po prostu są i chcą! Nie mam pojęcia gdzie zniknęły wiosną, ale najważniejsze, że pojawiają się jesienią i tak jak szczupaki – są teraz duże, grube i chętne do żarcia. Nawet jeśli trafi się dzień, gdy esoxy grymaszą, zabawa z okoniami w granicach 40 cm (a często nawet więcej) jest wielce prawdopodobna.
Jesienią łatwiej też o sandacza. Dużego, złego, o mętnym spojrzeniu. Trzeba jednak pamiętać, że sandacz – a zwłaszcza ten szwedzki – jest rybą niezwykle chimeryczną. Tu nigdy nie ma gwarancji. Nastawisz się na wojnę, a ryby nie złowisz. Spakujesz od niechcenia kilka przynęt sandaczowych i kilka kogutów, a rozszarpią cały twój arsenał w jedno popołudnie. Niełatwo namierzyć jesienne stanowiska sandaczy w dużym jeziorze, ale jeśli to zrobisz…to nie zdążysz na prom do ojczyzny. I to celowo!
Jesień to czas najgrubszych sandaczy! Bywają dni, gdy z jednego miejsca uda się wyholować kilkanaście przyzwoitych drapieżników o mętnym spojrzeniu. Dopiero wtedy zaczyna się przebieranie w pudełkach i zabawa z kolorami – ten ripperek ma czerwony brokacik, a ten zielony, ten czarną plamkę na dupce, a ten jest fioletowy jak spojrzeć pod światło. Jeśli jednak jesienny smok chce, to jest mu wszystko jedno co wrzucicie do wody. Branie będzie atomowe, wyrywające kij z ręki. Tyle tylko, że w tym okresie sandacz nie stoi na gnieździe i nie pilnuje ikry. Jest wściekły, bo głodny.
Na koniec pozostaje wybór łowiska na jesienną wyprawę. Szwecja oferuje wiele i chyba każdemu. Swój raj odnajdą miłośnicy szkierów i morszczynów, wielbiciele olbrzymich i głębokich jezior, a także maleńkich, urokliwych bajorek skrytych wśród lasów. Do tego dochodzą rzeczki, rzeki i strumienie. Ja jesienią stawiam na jeziora. Jeśli choć trochę znam charakterystykę i ukształtowanie dna w olbrzymim jeziorze, gnam właśnie tam. Jeśli nie, wybieram nieco mniejsze jezioro, jednak też spore. Odrobinę łatwiej namierzyć w nim ryby, bo przestrzeń nie jest aż tak olbrzymia. Dodatkowo jesienią moimi ulubionymi łowiskami są jeziora sandaczowe. Dlaczego? – ponieważ oprócz dużych szczupaków jest spora szansa na prawdziwego smoka – dużego sandacza. Ponadto w takich jeziorach jesienią zawsze są duże ilości okoni, które bez oporów upychają w swoich paszczach przynęty dedykowane sandaczom. Nie przeszkadza im gruba plecionka, mocny przypon stalowy czy guma w wielkości 20 cm. One też są głodne.
Jest coś jeszcze w jesiennym spinningowaniu i szwedzkich jeziorach. Coś, czego samemu jeszcze nie doświadczyłem i na co czekam z niecierpliwością. Rodzynek, przysłowiowa kropka nad „i”. Tym wyczekiwanym przeze mnie bonusem jest… miętus na spinning. Bo gdzie, jeśli nie w Szwecji i kiedy, jeśli nie jesienią? Kiedyś to zrobię.
Kamil „Łysy Wąż” Walicki