fishingexplorers.com

Święte krowy, złote plaże i karanksy

Andamany, styczeń 2014

Zrealizowana w styczniu 2014 podróż na Andamany i Nikobary była jedną z tych, które już wiele lat temu tłustym drukiem wpisałem na listę moich wędkarskich zamierzeń. Dlaczego akurat Andamany? Otóż należące do Indii wyspy od dawna uchodzą za jeden z „rajów” wędkarstwa morskiego – w międzynarodowym światku łowiących globtroterów krążą o tym miejscu prawdziwe legendy.
Szlak przetarła dwa lata temu wyprawa z udziałem Jurka Biedrzyckiego i telewizji „Taaaka Ryba” – pewnie pierwsza taka wędkarska ekspedycja z Polski. Koledzy gościli jednak w innym miejscu – na wyspie Havelock. My natomiast zaplanowaliśmy pobyt w bazie mieszczącej się w stolicy archipelagu – Port Blair. Stąd zasięg pływania jest znacznie większy i można dotrzeć do fantastycznych raf leżących na południowy wschód od krańca Andamanu Południowego. Liczyliśmy na wspaniałe okazy GT i innych ryb morskich. Co wyszło z tych planów i marzeń? Przekonajcie się sami czytając mój dziennik wyprawy. Zapraszam gorąco!

Autor reportażu: Piotr Motyka



WTOREK, 21 STYCZNIA

Wylot

Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu, na którym czekałem z utęsknieniem przez bure zimowe tygodnie. Bagaż ledwo, ledwo upchany w regulaminowym limicie (same przynęty ważą przecież niemało), wędki starannie zapakowane do tub, do planowego odlotu już tylko trzy godziny - pora więc wyruszać na lotnisko. Na warszawskim Okęciu spotykam się w hali odlotów z trzema kolegami – Bogdanem, Krzysztofem i Jankiem. Dwóch z nich znam już z innych wypraw, z Krzyśkiem widzę się po raz pierwszy.
Czekujemy się i nadajemy bagaż, co zajmuje nam trochę czasu, potem wypijamy jeszcze małe piwo w lotniskowym barku i już jesteśmy w samolocie linii Emirates. Maszyna pachnie nowością, fotele są bardzo wygodne a stewardessy i stewardzi przemili – co w europejskich liniach nie jest już normą. Lot do Dubaju przebiega bez żadnych problemów i w pełnym komforcie, a posiłki zaskakują nas wysoką jakością i wyszukanym smakiem. Do tego dochodzą luksusowe drinki, na które nie ma żadnych ograniczeń. Delektujemy się więc przy kolacji wybornym czerwonym winem. Powiało innym światem, niż ten, który znamy z lotów do Londynu czy Amsterdamu, gdzie byle co jest odpłatne, a jedzenie (jeśli w ogóle coś jest) – niedobre.

ŚRODA, 22 STYCZNIA

Dubaj – przystanek w drodze

Po wylądowaniu w Dubaju musimy spędzić kilka nocnych godzin na lotnisku. Terminal przeznaczony tylko do obsługi linii Emirates jest imponujący. Klimatyzowany pasaż spacerowy ciągnie się i ciągnie jakby nie miał końca, po obu stronach sklepy, restauracje, bary, a nawet… tropikalne zagajniki z palmami. Decydujemy się spędzić ten czas w restauracji z owocami morza. Zamówione przez nas krewetki to prawdziwa kulinarna poezja, jednak porcje zaskakują swą wielkością.
Zjedzenie wszystkiego zajmuje więc trochę czasu i wymaga dużego wysiłku. Wreszcie wsiadamy do potężnego boeinga, który zaraz po starcie obiera kierunek na Indie – a konkretnie leżący w ich południowej części Chennai, znany Polakom bardziej pod dawną nazwą Madras. Lot trwa około 4 godzin. Zastanawiamy się, co też nas tam czeka...

Pierwszy kontakt z Indiami

Po wylądowaniu czujemy już w rękawie uderzenie upału. Kolejka do odprawy paszportowej jest długa i przesuwa się powoli, bo paszporty i wizy są starannie prześwietlane przez urzędników. Trzeba wypełnić też dość rozbudowaną deklarację celną. Tutaj widać jednak wyższość strefy Schengen i swobodnego ruchu turystycznego, jaki mamy w Europie. Z drugiej strony jest jednak pewien romantyzm kontroli granicznych i stempli w paszporcie. Co by nie mówić, towarzyszy temu zawsze lekki dreszczyk emocji. Stoimy więc i czekamy, na czołach kropli się nam już pot, a kolejka idzie bardzo opornie, mimo, że stanowisk jest wiele. W końcu udaje się nam przejść i odebrać bagaż. Na szczęście tuby z wędkami nie zaginęły! Wychodzimy na zewnątrz i widzimy olbrzymi tłum Hindusów oczekujących przy stalowej barierce. Szybko wyławiamy z tej ciżby kierowcę, jaki został wysłany po nas z hotelu Radisson, przechodzimy na parking i pakujemy bagaże do auta. Ruszamy. Przez okna samochodu możemy zerknąć na życie miasta.
Indie. Jestem tutaj po raz pierwszy w życiu. Znajomi opowiadali o tym osobliwym kraju różne rzeczy. Jedni, jak na przykład Jarek Kret – autor książki „Moje Indie” – wychwalali pod niebiosa uznając za jedną z najciekawszych podróżniczych destynacji. Miał tu nawet dziewczynę. Mówił, że to fascynujący świat pełen specyficznej magii i kolorytu, bardzo egzotyczny. Inni, a tych chyba było znacznie więcej, twierdzili stanowczo, że ich noga więcej tutaj nie postanie. Wszędzie bowiem brud, kurz, sterty śmieci, nieuprzejmi ludzie, agresywni żebracy i masa cwaniaków wykorzystujących naiwność europejczyków na każdym kroku. Na dodatek nieziemskie korki i jedzenie trudne do przyswojenia przez nasze żołądki. Uważają ten kraj za mocno przereklamowany, choć ulubiony przez backpackerów z wszystkich stron świata. Kto miał rację? Zobaczymy!
Pierwsze obrazki nie robią najlepszego wrażenia. Na ulicach rzeka samochodów i riksz, zwanych w dużej części Azji tuk-tukami. No i jeden nie kończący się klakson. Na poboczach sterty śmieci, a wśród nich wałęsające się psy i święte krowy. Co i raz widać ubogich na pierwszy rzut oka ludzi niosących jakieś toboły bądź popychających wózki. Gdzieniegdzie siedzą żebracy. Mężczyźni w większości ubrani po europejsku, jednak niektórzy noszą turbany. Są też panowie noszący tradycyjne hinduskie szaty – bardzo szczupli, z bujnymi siwymi czuprynami, gołymi nogami, chodzący na bosaka. Kobiety mają na sobie barwne jedwabne suknie, zwane sari. Wyglądają w nich bardzo dostojnie i elegancko. Na czołach wiele z nich ma namalowane barwne (czerwone lub białe) kropki. Hinduski są z reguły bardzo urodziwe. Niektórzy gdzieś pędzą, inni dyskutują w grupkach lub siedzą bez ruchu i obserwują co dzieje się wokół. Wszędzie unosi się kurz i smog. Wielkie miasto Chennai, zwane niegdyś Madrasem, obecnie stolica stanu Tamilnadu, pulsuje rytmicznie życiem.
Madras (Cennaj)

Pod koniec XIII wieku do Mylapore (obecnie dzielnica Madrasu) przybył Marco Polo, a na początku XVI wieku Portugalczycy utworzyli w tej okolicy swoją faktorię handlową. Jednak miasto Madras powstało nieco później - zostało założone w 1639 roku przez Anglików jako faktoria handlowa Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej – na terenie małej wioski rybackiej Madraspatnam. Rok później zbudowano Fort św. Jerzego, który stał się rdzeniem przyszłego miasta. W roku 1746 Madras został na krótko zdobyty przez Francuzów. W roku 1914 miasto zostało ostrzelane przez niemiecki krążownik Emden, co miało spore znaczenie prestiżowe i było uderzeniem w angielską dumę. 1947 roku, po uzyskaniu przez Indie niepodległości, Madras został jednym z głównych ośrodków nowego państwa i stolicą stanu Tamilnadu. W 2000 roku zmieniono nazwę miasta z Madras na Cennaj.

Obecnie Chennai (zgodnie z angielską pisownią) ma ok. 4,7 mln mieszkańców - to czwarte pod tym względem miasto Indii. Jest wielkim ośrodkiem przemysłowym (głównie bawełna, przetwórstwo ropy, hutnictwo, przemysł skórzany) i handlowym. W okolicach uprawia się też jedną z najlepszych indyjskich odmian herbaty o dosyć ostrym, wyrazistym smaku.

Nie należy do miast szczególnie atrakcyjnych ze względu na ciekawe budowle czy atmosferę. Główne atrakcje i zabytki to:

  • bazylika św. Tomasza, znana jako miejsce pochówku jednego z Apostołów, przykład architektury portugalskiej
  • Fort św. Jerzego – pierwsza brytyjska twierdza w Indiach, zbudowana w 1640 roku
  • Kościół Światła (Igreja da Luz) – najstarsza świątynia chrześcijańska w mieście, wzniesiona w 1516 roku przez Portugalczyków
  • Góra św. Tomasza z kościołem Senhora da Expectacao (1523), z której roztacza się widok na miasto
  • kościół św. Andrzeja (St. Andrew) – jego iglica wznosi się na wysokość 50 m, a z małego balkoniku można również podziwiać widok miasta
  • ogrody Towarzystwa Teozoficznego (Theosophical Society) ze starymi drzewami, pełne tajemniczych zakamarków
  • XIX-wieczny gmach Sądu Najwyższego z czerwonego piaskowca, zbudowany w architekturze indosaraceńskiej
  • Kapaleśwara – świątynia hinduistyczna z VIII wieku, klasyczny przykład architektury drawidyjskiej
  • pochodząca z VIII wieku świątynia Pathasaratha, poświęcona Krisznie, uważana za najstarszy obiekt sakralny w Cennaju

Poznajemy miasto

Hotel okazuje się bardzo przyzwoity, a jego największą zaletą jest niewielka odległość od lotniska. To w wielkim, zakorkowanym mieście gwarancja bezproblemowego dotarcia na wylot samolotu. Spotykamy się tam z Michałem – kolejnym uczestnikiem wyprawy, który dotarł z Warszawy innym lotem – przez katarską Dohę. Odpoczywamy w pokojach dwie godziny, wypijamy kawę i ruszamy na wycieczkę po mieście. Specjalna zamówiona w hotelowej recepcji taksówka kosztuje jak na nasze europejskie realia bardzo niewiele – 2500 rupii czyli coś około 120 złotych. Ma nas obwieźć przez kilka godzin po całym Chennaiu. Wymiana pieniędzy w hotelowym kantorze wiąże się ze sporą dawką biurokracji.
Pierwszym punktem programu jest wzgórze św. Tomasza ze zbudowanym przez portugalskich osadników kościołem Senhora da Expectacao. To tutaj zgodnie z tradycją męczeńską śmierć poniósł św. Tomasz – jeden z apostołów.
Miejsce jest ciche, spokojne, ze szczytu wzgórza roztacza się ładna panorama Chennaiu. W kaplicy modli się kilka osób – jak widać chrześcijaństwo jest również dzisiaj obecne w Indiach. Na zewnątrz znajdziemy charakterystyczny dla budowli sakralnych w Indiach złoty słup, zwieńczony w tym przypadku chrześcijańskim krzyżem.
Św. Tomasz i chrześcijański Madras

Chrześcijaństwo dotarło w te rejony świata bardzo dawno, zgodnie z Tradycją Kościoła wraz ze świętym Tomaszem, jednym z dwunastu apostołów Jezusa. Tym samym, którego wg Ewangelii nie było w wieczerniku, gdy pozostałym uczniom ukazał się zmartwychwstały Pan. Nie chciał on uwierzyć w niezwykłą wizytę Jezusa, aż do momentu gdy Ten ukazał się po raz drugi. Wówczas skruszony Tomasz rzekł tylko „Pan mój i Bóg mój!” A Jezus odpowiedział „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli.”

O indyjskiej misji Tomasza opowiada stary syryjski dokument (powstał około roku 200) znany jako Dzieje Tomasza. Wg informacji zawartych w tej kronice, a także w przekazywanej z pokolenia na pokolenie przez indyjskich chrześcijan Pieśni Rabbana, apostoł miał przybyć na Półwysep Indyjski około roku 50 (inne źródła mówią o roku 52) i założyć tam wiele chrześcijańskich gmin. Wreszcie w roku 69 osiedlił się w Majlapur, obecnej dzielnicy Madrasu. Zginął męczeńsko trzy lata później, w 72 roku, zabity włócznią nieopodal jaskini w której się modlił. Miejsce to nazywane jest dzisiaj Górą Świętego Tomasza. Zabójcami Tomasza było kilku opryszków wynajętych przez miejscowego bramina, zaniepokojonego szybkim rozwojem chrześcijaństwa.

Potwierdzeniem tej niezwykłej historii może być fakt, że gdy Portugalczycy przybyli do Indii w XVI wieku, zastali tam wiele chrześcijańskich gmin. Ich członkowie opowiadali zgodnie, że Kościół Malabarski założony został w pierwszym wieku przez Tomasza. Tak uczyła ich tradycja, przekazywana ustnie z pokolenia na pokolenie.

Dzisiaj w Madrasie – czyli indyjskim Cennaju – możemy znaleźć wiele miejsc związanych z religią chrześcijańską. To przede wszystkim Bazylika św. Tomasza z jego grobem w katakumbach (przechowywane są w nim fragmenty kości świętego oraz wspomnianej wcześniej włóczni), który w roku 1986 nawiedził w trakcie pielgrzymki do Indii papież Jan Paweł II. Inne ważne miejsca kultu to Góra Świętego Tomasza z kościołem Matki Bożej Oczekującej (Senhora da Expectacao), w której przechowywany jest obraz Madonny z Dzieciątkiem (wg miejscowej tradycji namalowany przez św. Łukasza), a także Kościół Światła (Igreja da Luz) – najstarsza świątynia chrześcijańska w mieście, zbudowana przez Portugalczyków w 1516 roku oraz tzw. Mała Góra, na której znajdziemy jaskinię – miejsce schronienia apostoła oraz cudowne źródło i krzyż wykuty w kamieniu własnoręcznie przez Tomasza.

Obecnie ok. 35 milionów mieszkańców Indii to chrześcijanie.

Kolejne oglądane przez nas miejsca również związane są z chrześcijaństwem i misją św. Tomasza. Pierwsze to kościół Our Lady of Health na tzw. Małej Górze, zbudowany przez Portugalczyków w 1551 roku. Znajduje się w nim grota, do której wchodzi się bardzo małym, a przede wszystkim niskim otworem (uwaga na głowę!). Wewnątrz jest niemiłosiernie gorąco i duszno. Tu znajdowało się niegdyś miejsce schronienia apostoła, dzisiaj upamiętnia go specjalny ołtarz umiejscowiony na ścianie. W innym budynku na tyłach znajduje się kapliczka z cudownym źródełkiem oraz krwawiącym kamiennym krzyżem wykonanym przez Tomasza. Drugim zwiedzanym przez nas zabytkiem jest Bazylika św. Tomasza – główna katolicka świątynia w mieście.
Wędkarstwo
Następnie przejeżdżamy przez miasto oglądając inne ciekawe miejsca – zaśmieconą do granic możliwości plażę i fort św. Jerzego z bardzo starym anglikańskim kościołem Marii Panny. Z okien samochodu podziwiamy zabytkowe kolonialne budynki Sądu Najwyższego (zbudowany w architekturze indosaraceńskiej) oraz dworca kolejowego. Po drodze masa biednych slumsów, kurzu i ulicznego zgiełku. Ludzie załatwiają się bez żenady pod murami, w wielu miejscach dymią palące się śmieci, a święte krowy paradują po ulicach nie niepokojone przez nikogo. Ale są też w miarę normalne miejsca – sklepy, stragany z owocami, parki, urzędy, biura.
W końcu docieramy do najstarszej świątyni hinduistycznej Cennaju, pochodzącej z VIII wieku poświęconej Krisznie Pathasarathy. Gdy zwiedzamy jej wnętrze, naszymi butami postanowiła „zaopiekować” się stara hinduska. Aby nie robić większej draki, „wykupujemy” je za kilkadziesiąt rupii (zadowoleni, że w ogóle się odnalazły) i odjeżdżamy.
Druga świątynia hinduistyczna - Kapaleśwara – jest znacznie ciekawsza. Zwiedzamy ja z samozwańczym przewodnikiem, który również usiłuje wyłudzić od nas jakąś astronomiczną jak na tutejsze warunki kwotę, ale udaje nam się dojść do porozumienia z honorarium na poziomie odpowiadającym zdrowemu rozsądkowi. W zasadzie wymuszamy takie rozwiązanie, bo nasz przyjaciel nie jest do końca uszczęśliwiony. Myślę jednak, że i tak zarobił przyzwoicie.
Świątynia ma spory teren z kilkoma budynkami, a ponad wejściem znajduje się charakterystyczna 36-metrowa wieża bramna zwana gopuram z kilkoma tysiącami figurek, przedstawiających różne sceny z narodowych poematów indyjskich Mahabharaty i Ramajany. Wewnątrz budynków znajdują się ołtarze poświęcone indyjskim bóstwom Sziwie i jego małżonce Parvati oraz niemały tłum wiernych. Kapaleśwara, podobnie jak poprzednia świątynia, pochodzi z VIII wieku. To klasyczny przykład architektury drawidyjskiej.

Kolacja

Wreszcie wracamy umęczeni w stronę hotelu. Po drodze mijamy jedną z lepszych dzielnic, z zadbanymi domami i pięknymi ogrodami. Widać, że mieszkają tu znacznie zamożniejsi ludzie - może biznesmeni, może dyplomaci… Taksówkarz jeszcze próbuje namówić nas na zakup dywanów i biżuterii, ale jako starzy rutyniarze, którzy z niejednego pieca chleb jedli, nie dajemy się nabić w butelkę (lepiej pasowałoby „owinąć w dywan”). W hotelu spędzamy kilka chwil w barze, a potem udajemy się na kolację. To nasz pierwszy kontakt z miejscową kuchnią, uchodzącą za jedną z najbardziej pikantnych na świecie. Wcześniej przestrzegano nas, aby nic nie próbować na mieście, bo może się to źle skończyć. Tutaj próbujemy zatem różnych potraw z jagnięciny, drobiu, ryb i owoców morza. Jedne są lepsze, inne gorsze, w sumie da się zjeść, ale bez szału. Najlepsze jest lokalne pieczywo w formie placków z czosnkiem. Palące przyprawy łagodzimy zimnym piwem Kingfisher oraz czerwonym winem. Pora spać – jutro wyruszamy na Andamany.

CZWARTEK, 23 STYCZNIA

Wiatr

Rano sprawnie załatwiamy wszystkie formalności i wsiadamy do samolotu Jet Airways, wykonującego lot na trasie Chennai – Port Blair. W cenie dopłaty za nadbagaż (tu limity są niższe niż w linii Emirates) przewoźnik proponuje nam biznes klasę. Korzystamy skwapliwie z tej okazji. Rozsiadamy się więc w wygodnych fotelach i zatapiamy się w rozmyślaniach o… pogodzie.
Nie wspomniałem o tym jeszcze, ale wyjazdowi naszemu towarzyszy spory stres. Pierwsza część grupy - czterech kolegów - jest już od tygodnia na miejscu. Musieliśmy podzielić się na dwie podgrupy, bo wszystkich na raz gospodarz nie był w stanie przyjąć – brakowało jednego miejsca. No i jest mały kłopot. A w zasadzie niemały. Koledzy meldują nam bowiem od kilku dni, że z powodu wiatru pływanie jest bardzo utrudnione. Dwa razy nawet w ogóle nie wyruszyli z portu, bo zabronił tego kapitanat. Wiejąca z północnego-wschodu bryza zadziwiała swą siłą i uporczywością – niezwykłą jak na tę porę roku. W zależności od dnia wiatr oscylował pomiędzy 3 a 10 metrów na sekundę! Utrudniało to zarówno łowienie popperami, jak i pływanie po otwartym morzu, co niestety jest tu absolutnie konieczne aby dotrzeć do najlepszych miejscówek. Przez pierwsze dni nawet nienajgorzej połowili, ale potem zaczęły się schody. Są lekko podłamani i zastanawiają się nad przedłużeniem pobytu, bo pogoda ma powoli się poprawiać. Zobaczymy, może da się nas wszystkich jakoś upchać do łódek.
Cóż, wiatr jest obok burz największą pogodową zmorą morskiego spinningisty. Generalnie, na morzach południowych zdecydowanie przeważają w roku dni (a nawet tygodnie) dobrej pogody. Nierzadko zdarza się całkowita flauta. Jednak przychodzą takie okresy, że trochę wieje. Zdarza sie to wszędzie: w Egipcie, Panamie, na Madagaskarze... W pewnych miejscach mocniej, w innych nie tak dokuczliwie, ale zawsze. Jak się trafi nieszczęśliwie, pozostaje nadzieja na wykorzystywanie momentów słabnięcia wiatru bądź pływa się w miejsca osłonięte. Oczywiście jeśli takie są. W okresach lepszej pogody trzeba zatem łowić namiętnie gdy tylko się da. Profesjonalne bazy na szczęście powstają w miejscach, gdzie zawsze znajdzie się jakieś wyjście. Jednak tutaj siła wiatru zaskoczyła wszystkich – jeszcze tydzień wcześniej pogoda była idealna, a grupa Rosjan połowiła kapitalne okazy ryb, a teraz czarna rozpacz… Czyżbyśmy mieli aż takiego pecha?

Andamany – wyspy pilnie strzeżone

Z powietrza podziwiamy archipelag Andamanów. Powoli zniżamy się do lądowania i widzimy wyraźne zarysy palm kokosowych, wąskie nitki złotych plaż i turkusowe wody przybrzeżnych raf koralowych. Na lotnisku w Port Blair wita nas dość silny wiatr, tak więc nasze obawy związane z łowieniem wzrastają. Jest gorąco, ale do wytrzymania - temperatura chyba nie przekracza 30 stopni.
W budynku lotniskowym musimy wypełnić specjalne kwestionariusze i otrzymujemy wizy wjazdowe na Andamany. Wyspy stanowią terytorium o niezwykle dużym znaczeniu strategicznym dla Indii - stacjonuje tutaj indyjska flota wojenna i inne rodzaje wojsk. Ponadto żyją tu jeszcze plemiona pozostające w kulturze epoki kamiennej. Na wjazd turystów musi być zatem wyrażona specjalna zgoda – niezależnie od wizy indyjskiej. Żołnierze wręczają nam specjalne karteczki, których pod żadnym pozorem nie możemy zgubić. Są tam wpisane nasze dane, a także cała masa informacji co turystom wolno, a czego nie. Musimy okazywać ten dokument na żądanie policji i wojska, ale także w wielu innych sytuacja – np. przy meldunku w hotelu czy wymianie walut.
Andamany i Nikobary

Andamany i Nikobary to archipelag 293 wysp (wg innych źródeł jest ich 349, a nawet 572), leżących mniej więcej w połowie drogi z Kalkuty do równika, z których zdecydowana większość jest niezamieszkała. Ludzie zasiedlają ponoć tylko 39 z nich. Od wschodu Andamany i Nikobary oblewane przez wody Morza Andamańskiego, a od zachodu Zatoki Bengalskiej. Z północy na południe rozciągają się na długości 725 km, dochodząc niemalże do zachodniego końca Sumatry (odległość od tej indonezyjskiej wyspy wynosi tylko 150 km). W ujęciu geograficznym Andamany położone są na północ, a Nikobary na południe od równoleżnika 10 północnego. Najwyższy punkt archipelagu wznosi się 732 metry ponad poziom morza. Obecnie Andamany i Nikobary należą do Indii, lecz pod względem etnicznym nie są ich częścią.

Niektóre wyspy archipelagu od zamierzchłych czasów zamieszkiwane były przez ludy pochodzenia negroidalnego (Andamany) lub mongoloidalnego (Nikobary). Oddzieliły się od innych społeczności w okresie środkowego paleolitu i od tego czasu pozostają w izolacji. Do dzisiaj można spotkać tam plemiona pierwotne liczące maksymalnie po kilkaset osób – np. Szompen, Onge, Dżarawa, Sentinelczyków czy Anadamańczyków, lecz turyści nie mogą się z nimi stykać ze względu na małą odporność tubylców na przywiezione z innych rejonów świata choroby. Niektóre z nich żyją jak w epoce kamiennej, parające się łowiectwem i rybołówstwem.

Pierwsze wzmianki o archipelagu pochodzą z IX wieku i poczynione zostały prze arabskich kupców podążających na Sumatrę. Następnie wenecki podróżnik Marco Polo nazwał w XIII wieku wyspy „Krainą Łowców Głów” i określił ich mieszkańców jako ludzi dzikich oraz niebezpiecznych. Pod koniec XVII wieku wyspy zostały zdobyte i zaanektowane przez indyjską grupę etniczną Marathów. Jako pierwszy europejski naród dotarli tam Duńczycy, lecz pomimo prób zbudowania osady nie utrzymali się długo. Udało się to Brytyjczykom, którzy zaplanowali stworzenie na wyspach kolonii karnej (nie doszło do tego z powodu trudnych do zniesienia warunków klimatycznych i zdrowotnych). W trakcie wojny brytyjsko-birmańskiej Andamany i Nikobary stanowiły bazę Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. W efekcie w roku 1872 Andamany zostały zaanektowane przez Zjednoczone Królestwo i pozostawały pod władaniem Korony Brytyjskiej do wybuchu II Wojny Światowej. W trakcie wojny okupowali je Japończycy, którzy zbudowali tu system bunkrów, ale również wprowadzili uprawy wielu roślin i zbóż, które przyjęły się i rosną tu do dzisiaj.

Po wojnie (1947) Andamany i Nikobary stały się częścią niepodległych Indii. Przybyło tu i osiedliło się wielu Hindusów. W roku 2004 wyspy nawiedziło tsunami, które spowodowało śmierć ok. 2000 ludzi, a 40 000 zostało pozbawionych dachu nad głową. Część archipelagu pozostała po tym kataklizmie pod poziomem morza, a powierzchnia wysp zmniejszyła się o 123 kilometry kwadratowe. Stolicą Andamanów i Nikobarów jest Port Blair. Wyspy zamieszkuje łącznie 380 500 ludzi. Gospodarka opiera się głównie na rolnictwie (kokosy), rybołówstwie, a także wyrębie i obróbce drewna (w tym tekowego). Ze względu na znajdujące się tu tereny wojskowe, cudzoziemcy potrzebują na pobyt specjalnego zezwolenia i nie mogą swobodnie poruszać się po całym archipelagu.

Największe turystyczne atrakcje:

  • Muzeum Etnograficzne w Port Blair
  • więzienie Cellular Jail (więzieni tam byli zesłani na wyspy zwolennicy niepodległości Indii)
  • Świątynia Birmańska w zatoce Phoenix Bay
  • plaże (np. plaże na wyspie Havelock czy plaża Corbyns Cove nieopodal port Blair)
  • świat przyrody – dżungla i zwierzęta

Baza

Po otrzymaniu wiz odbieramy bagaże i wychodzimy na zewnątrz. Od razu podbiega do nas sympatyczny młody człowiek z pytaniem, czy nie jesteśmy aby gośćmi bazy wędkarskiej „Gamefishing India”? Potakujemy, na co nasz hinduski kolega szybko woła dwie taksówki i rozpoczyna się pakowanie całego majdanu do samochodów.
Po kilku minutach ruszamy. Po drodze z okien samochodów podglądamy życie Andamańczyków. Miasto na pierwszy rzut oka wydaje nam się porządniejsze i czystsze niż Chennai, choć od europejskich standardów nadal dzielą je lata świetlne. Na ulicach znajome tuk-tuki, czarno-żółte taksówki, a pomiędzy nimi święte krowy. Po kwadransie dojeżdżamy do bazy. Mieści się przy ulicy ciągnącej się wzdłuż morskiego wybrzeża. Do naszej dyspozycji całe drugie piętro, pokoje dość skromnie urządzone, ale schludne i czyste. Każdy ma klimatyzację oraz łazienkę z prysznicem. W głównym holu najwięcej miejsca zajmuje duży i długi stół – tu serwowane są zapewne posiłki. Obok stołu stoi lodówka a w niej napoje chłodzące i piwo, które możemy pobierać za niewielką dodatkową opłatą. Na zewnątrz obszerny taras z widokiem na morze. Na ścianach widzimy specjalne tablice z wiszącymi na nich wielkimi popperami w najrozmaitszych kolorach. Wpadający przez otwarte drzwi tarasu wiatr porusza rytmicznie przynętami, które pobrzękują uderzając co chwilę o siebie. Obok wisi też starannie oprawiony w ramy certyfikat międzynarodowej organizacji wędkarstwa morskiego IGFA.
Koledzy są na rybach - ta informacja dodaje nam otuchy. A więc jednak wiatr zelżał. Nasz kolega z lotniska – Praveen – okazuje się pracownikiem bazy. Pochodzi z regionu Darjeeling, znanego z doskonałej herbaty i nie ma typowo indyjskich rysów twarzy – bardziej przypomina Chińczyka. Praveen będzie towarzyszył nam przez cały pobyt, pomagając rozwiązać każdy problem i zrealizować każde życzenie. Na pytanie o pogodę stwierdził, że w nadchodzących dniach wiatr powinien słabnąć. Czujemy lekką euforię: a więc chyba jednak będzie dane nam zarzucić wędki na legendarnych wodach wokół Andamanów! Szybko wybiegamy więc na taras przygotowywać sprzęt. Pomaga nam w tym dwóch przewodników wędkarskich, którzy dziś mają wolne. W końcu na wodzie jest tylko jedna łódź, prowadzona przez szefa całego interesu – Ashkaya. Trzech kolegów z Warszawy - Józef, Marek i Leszek – w końcu postanowiło przedłużyć sobie pobyt o kilka dni. I chyba dobrze zrobili.

Radosna nowina

Pod wieczór, tuż przed zachodem słońca, który nadchodzi tutaj bardzo szybko, idziemy spacerem do oddalonej o kilkaset metrów mariny przywitać naszych kolegów. Wreszcie są! Oprócz panów, których już przedstawiłem, jest też Maciek Rogowiecki – opiekun całej wyprawy. Rozgorączkowani meldują, że Leszek wyholował dzisiaj rekordowego karanksa – około 40 kilo! To fantastyczny wynik, który będzie trudny do pobicia, gdyż karanksy GT o takiej masie uchodzą już za prawdziwe okazy. Ponadto padło wiele mniejszych, ale również przyzwoitych ryb. I były to nie tylko karanksy, ale również tuńczyki, a jeden źółtopłetwy został zabrany nawet na kolację. Cieszymy się, że chociaż na koniec los wynagrodził chłopakom wcześniejsze pogodowe perturbacje. Witamy się serdecznie i dyskutując zapamiętale wracamy do bazy.
Na kolację pałaszujemy sashimi z tuńczyka, które przygotował na szybko Michał ucząc przy tym kucharza, jakich przypraw powinno się użyć do tak wykwintnej przystawki. Poza tuńczykiem na drugie serwowany jest karanks w sosie curry z ryżem i sałatką. Nie jest wprawdzie najgorszy, ale my zrobilibyśmy go po naszemu. Na mój gust trochę za bardzo dosmażony. Kolacje wieńczą lody i kieliszek polskiej wódeczki. Dobrze schłodzonej.
Jutro wyruszamy na ryby, ale nie wszyscy. Marek z Pawłem mają zamówioną wycieczkę na słynną wyspę Havelock, słynąca z cudownych plaż i należącą do największych atrakcji archipelagu. Ja natomiast mam w planie zwiedzanie Port Blair. Wolę zrobić to teraz, gdy i tak jest nas jeszcze nadkomplet i na łodziach mogłoby być ciasno. Zresztą ryby, choć bardzo ważne, to dla mnie nie wszystko. Odkrywanie najbardziej tajemniczych zakątków świata to nieodłączny składnik moich wędkarskich podróży i na to muszę zawsze znaleźć czas.

PIĄTEK, 24 STYCZNIA

Port Blair

Rano jem bez pośpiechu śniadanie i wyruszam z miejscowym taksówkarzem na objazd najciekawszych miejsc w okolicy. Zaczynamy od Muzeum Antropologicznego, potem buddyjska świątynia birmańska i centrum miasta z targiem Aberdeen Market. Dzisiaj Port Blair nie wygląda już tak dobrze jak wczoraj – trasa z lotniska wiodła zapewne przez porządniejsze dzielnice. A tutaj, w sercu miasta, wszędzie zgiełk, dymiące garkuchnie, handel wszystkim , wałęsające się psy i sterty śmieci. Jednak nieco dalej od bazaru można znaleźć też miejsca czyste i porządne. Słowem: same kontrasty, jak to w Azji.
Wreszcie dojeżdżamy do najważniejszego punktu programu – kompleksu budynków zwanego Cellular Jail czyli „Komórkowe Więzienie”. Zbudowali je Brytyjczycy w latach 1896-1906. Ciekawy był koncept architektoniczny więzienia - siedem trzykondygnacyjnych skrzydeł (do dzisiaj przetrwały tylko trzy) z celami rozchodziło się promieniście we wszystkie strony świata od usytuowanej w centrum wieży. Budynek wzniesiono z cegły sprowadzanej specjalnie z Birmy. Łącznie posiadał on 693 cele o wymiarach 4,5 x 2,7 metra. Historia więzienia jest mroczna: byli tu zsyłani i przetrzymywani indyjscy patrioci walczący o niepodległość. Najsłynniejszy z nich – Veer Savarkar – jest dziś patronem jedynego andamańskiego lotniska cywilnego. Wielu więźniów zostało straconych, a warunki w ciasnych celach pozbawionych sanitariatów musiały być straszne (szczególnie przy panującym tu przez większą część roku upale), co można wyobrazić sobie i dzisiaj zwiedzając obiekt. Po uzyskaniu przez Indie niepodległości więzienie Cellular Jail przekształcono w muzeum.

Mundapahar - świat egzotycznej przyrody

Po zwiedzeniu słynnego więzienia wyruszamy na dłuższą wycieczkę poza miasto. Naszym celem jest południowy cypel Andamanu Południowego – jednej z największych wysp archipelagu, na której właśnie mieszkamy. Po drodze przejeżdżamy przez ubogie przedmieścia, a potem tereny dotknięte przez tragiczne tsunami w 2004 roku. Gdzieniegdzie straszą ruiny opuszczonych domów, a w niektórych miejscach powstały rozległe bajora, gdzie pojawiły się nieznane tu wcześniej gatunki ptactwa oraz urosły mangrowe zagajniki. Mijamy też kilka niewielkich rzek. Tereny wiejskie są biedne – położone na skraju dżungli chaty dość prymitywne. Najporządniejsze budynki w wioskach to szkoły. Na polach widać od czasu do czasu skromne uprawy. Pomiędzy wioskami – piękna, soczysta dżungla. Dojeżdżamy wreszcie do celu – to przylądek Mundapahar. Zwiedzamy tutejszą ładną i cichą plażę, a potem zabieramy z drogi dwoje autostopowiczów. To para sympatycznych młodych ludzi z Bombaju – inżynier informatyk warz z dziewczyną o imieniu Gita. Przyjechali tu na parę dni pozwiedzać wyspy i wypocząć na pięknych plażach.
Wspólnie spacerując poznajemy największą atrakcję w tej okolicy – położony w dżungli biologiczny park Chidiyatapu. Można podziwiać w nim starannie opisane tabliczkami drzewa i inne rośliny, a także wiele gatunków zwierząt – m.in. słonowodne krokodyle, warany zwane paskowanymi lub leśnymi, azjatyckie jelenie aksis i makaki jawajskie, zwane również „makakami jedzącymi kraby”. W ogóle świat zwierząt na wyspach jest bardzo interesujący, należą do niego również dzik andamański, pyton, słoń indyjski, papuga alexandretta, orzeł morski czy delfin butlonosy. Największą frajdę sprawia jednak sam spacer po dzikiej, bujnej tropikalnej dżungli przy akompaniamencie odgłosów rozmaitych zwierząt i ptaków.

Leniwe popołudnie

Po powrocie do miasta kręcimy się jeszcze trochę po centrum i przejeżdżamy do dzielnicy nadmorskiej. Tam wpadam na obiad, serwowany w restauracji Mandalay w formie bufetu. Niektóre indyjskie potrawy są bardzo smaczne, jednak nie daje rady spróbować wszystkiego, bo nagle wpada jakaś grupa Hindusek (chyba z odbywającej się tu konferencji) i opanowuje restaurację. Po chwili wszystko co lepsze wymiecione...
Wieczorem wychodzę tradycyjnie po chłopaków i spotykam ich na wiodącym do mariny moście Chatham.
Połowili nie najgorzej, choć wielkich okazów tym razem nie było. Zaraz, zaraz, z wyjątkiem – tu Maciek podnieca się nagle i wypala: „Padła jedna wielka ryba i rekord już raczej nie zostanie pobity do końca wyjazdu!”. Nie będę jednak tu zdradzał o co chodzi i pozwólcie że odeślę Was do reportażu Maćka, w którym on opisuje ten wyjazd z własnej perspektywy. Znajdziecie go na portalu www.jerkbait.pl
Na kolację indyjskie potrawy w sosie curry. Nie są może najgorsze, ale mamy już dosyć curry i postanawiamy z Michałem od jutra przejąć rządy w kuchni. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.Tymczasem dwóch naszych kolegów odzywa się telefonicznie z wyspy Havelock. Są pod wrażeniem tamtejszych plaż i warunków do wypoczynku.
Wyspa Havelock

Leży w archipelagu Ritchie na wschód od Wielkiego Andamanu (który tworzą Andaman Południowy, Środkowy i Północny). Zamieszkują ją osadnicy bengalscy. Ma 114 kilometrów kwadratowych i jest jedną z nielicznych wysp udostępnionych turystom. Promuje się tutaj ekoturystykę i wypoczynek na cudownych wręcz plażach, z których jedna nazywana „Plażą numer 7”, a przez miejscowych Radha Nagar, uznana została w 2004 roku przez amerykański tygodnik „Time” za najpiękniejszą plażę Azji.

SOBOTA, 25 STYCZNIA

Na to czekałem, o tym marzyłem

Rano wyruszamy na ryby. To mój pierwszy raz na Andamanach i drugi na Oceanie Indyjskim (parę lat temu wędkowałem już w Kenii). W porcie wsiadamy do łodzi i wyruszamy na morze. Ja z wielkimi nadziejami, gdyż przyjechałem tu po wielką rybę. Najchętniej Giant Trevally, ale jak trafi się coś innego, też nie pogardzę. Gatunków tu dostatek i jest w czym wybierać.
Ryby Andamanów
Wody wokół archipelagu są bardzo bogate w ryby. Żyją tu zarówno ryby pokaźnych rozmiarów jak tuńczyki, karanksy, snappery, groupery, kingfishe, dorady, płaszczki, wahoo, rekiny, a nawet marliny i żaglice, jak i małe kolorowe rybki raf koralowych, podobne do tych jakie znamy z akwariów. Ciekawe są proporcje występowania poszczególnych gatunków. Według szacunków miejscowych ichtiologów, o których można poczytać w oceanarium w Port Blair, wody Andamanów i Nikobarów są szczególnie bogate w wymienione w pierwszej kolejności tuńczyki i karanksy. Tych pierwszych powinno być obecnie kilkadziesiąt tysięcy ton, z czego około 24 000 ton samego tuńczyka żółtopłetwego, który krąży po otwartym morzu i pojawia się na wodach przybrzeżnych okresowo. Karanksów (w tym GT), które żyją na stałe na płytkich rafach w okolicach wysp, jest około 6 000 ton, a więc również bardzo dużo. Można więc śmiało zaliczyć Andamany do miejsc najbardziej zasobnych na świecie w te dwa cenione gatunki. Z kolei stosunkowo niewielkie są stada takich ryb, jak wahoo czy mahi-mahi (dorado). Szacowane są zaledwie na 200 ton każde.

Przekładając podane masy na sztuki, przy założeniu, że przeciętna ryba waży ok. 10 kilo, na wodach andamańskich jest ok. 600 000 karanksów i 2 400 000 tuńczyków żółtopłetwych, ale tylko 20 000 wahoo i tyleż samo mahi-mahi. Te wartości statystyczne mają też oczywiste przełożenie na wędkarskie brania. Złowienie karanksa czy tuńczyka nie jest na Andamanach problemem, za to wahoo (jedno pada na 30 karanksów) i mahi-mahi (na 120 tuńczyków trafia się jedna sztuka) padają relatywnie rzadko. Po te ryby lepiej jechać zatem gdzie indziej.
Płyniemy na południe, na rafę koralową położoną daleko poza południowym cyplem Mundapahar, który odwiedziłem wczoraj. W końcu docieramy do archipelagu Cinque, mijamy go i płyniemy dalej do dwóch wysepek o nazwie Sisters czyli Siostry, położonych już nieopodal cieśniny Duncan oddzielającej Wielki Andaman od Małego Andamanu. Na skraju 1000-metrowej głębi.
Po wpłynięciu na płytką wodę – taką maksimum 15 metrów – nasz szyper wyłącza silniki. Silna fala, która jest szczególnie wysoka i dokuczliwa na koralowym wypłyceniu, rzuca ostro naszą łodzią. Ciężko w ogóle utrzymać się na nogach, a co dopiero mówić o wykonywaniu trudnych technicznie rzutów.
Morski popping

Jest to technika zyskująca sobie coraz wielką popularność wśród wędkarzy. Polega na rytmicznym pociąganiu wędziskiem powierzchniowych woblerów, zwanych popperami, które rozbryzgują na boki wodę niczym taplająca się na powierzchni drobnica czy tzw. latające ryby. Patrząc od dołu drapieżniki widzą na tle nieba wyraźne linie, tworzone przez ściągane woblery, niczym ślady samolotu odrzutowego. Gdy zainteresowane tym ruchem podpłyną wyżej ku powierzchni, bulgocząca, spieniona woda wywołuje u nich dodatkową agresję. Następuje atak.

Bardzo ważną częścią tej techniki jest wyrzut. Ciężki, ważący kilkadziesiąt gramów popper, może wyrządzić bowiem niemałą krzywdę komuś na łodzi, gdy jest nieumiejętnie wyrzucony. Najpierw ustawiamy się właściwie na nogach, wystawiając lewą stopę do przodu, a prawą do tyłu. Stoimy więc nieco bokiem. Następnie otwieramy kabłąk kołowrotka i wypuszczamy nieco linki, a by przynęta zwisała swobodnie. Palcem prawej dłoni przytrzymujemy linkę (najlepiej mieć założoną rękawiczkę) i bierzemy powoli zamach, opuszczając za plecami poppera za burtę. Wyczekujemy na w miarę spokojny moment pomiędzy większymi falami i ruchem jednostajnie przyspieszonym dokonujemy wyrzutu. Gdy przynęta upadnie do wody, zamykamy kabłąk i ściągamy nadmiar linki. Następnie ustawiamy się odwrotnie – teraz drugim bokiem, czyli prawa noga idzie do przodu, a lewa do tyłu. Rytmicznymi szarpnięciami rozpoczynamy ściąganie przynęty. Przez pierwsze kilkadziesiąt metrów trzymam wędkę prostopadle do linki i szarpię nią podnosząc kij w górę w kierunku „nad głowę”, a potem, gdy przynęta jest już bliżej łodzi, przechodzę z wędziskiem w dół i pociągam skośnie nieco do lewego boku.

Branie następuje w różnych momentach – nawet przy samej łodzi. Ryba chwyta wobler w momencie podciągania, ale również gdy leży on przez chwilę spokojnie pomiędzy kolejnymi fazami poppingu. W przypadku GT natychmiast trzeba atomowo zaciąć, a nawet powtórzyć to jeszcze raz. Potem rozpoczynamy hol.

Staję na podwyższeniu na dziobie łodzi i zarzucam pierwszy raz. Nie jest lekko – mam trudności z utrzymaniem się na nogach, praca przynęty na wysokich falach pozostawia więc sporo do życzenia. Przeklinając siarczyście pod nosem (czego nie mam w zwyczaju, ale tu emocje biorą górę), wykonuję kolejny rzut. Też idzie słabo. Na moim dziobowym stanowisku jeżdżę góra-dół jak windą i zaczyna mnie lekko mdlić. Trzeci wyrzut, nieco na lewo. Parę podciągnięć i jest już trochę lepiej. Powstaje wyraźny „rozbryzg” wody, a ja czuje przy szarpnięciach oczekiwany opór. Myślę więc: „Będzie dobrze! Muszę się tylko nabrać wprawy w posługiwaniu się tym nowym sprzętem.”. W pewnym momencie zatrzymuję na chwilę poppera i widzę coś tak niecodziennego, że nie wierzę początkowo własnym oczom – olbrzymia paszcza wynurza się z wody i chwyta spokojnie leżącą bez ruchu przynętę, a potem znika z powrotem w głębinie. Michał, który zerkał akurat w tę samą stronę, krzyczy przeraźliwie głośno: tniiij! Biorę więc zamach i zacinam co sił w rękach. Jest! Jest! Jest! Czuję spory ciężar i rozpoczynam hol. Idzie opornie, ale ryba zbliża się powoli do łodzi. Nagle opór zwiększa się i schwytane morskie zwierzę szarpie wędką z potworną siłą kierując się w stronę dna. Przewodnik krzyczy, abym trzymał rybę, bo to bardzo duża sztuka i próbuje wejść w skały. Jak jej się uda – przetnie niechybnie plecionkę o ostre kanty rafy.
Wykonuję polecenie i ciągnę kij co sił w górę. Dokręcony dość mocno hamulec lekko terkocze, wygięta w łuk potężna wędka trzeszczy, a moje plecy ledwo wytrzymują potworny wysiłek. Próbuję pompować, ale trudno uzyskać mi jakikolwiek luz do zebrania. Na końcu jakby wisiał wieloryb. Szarpnięcia ryby, wzmocnione uderzeniami fal od których tracę równowagę, mało nie przeciągają mnie przez burtę do wody. Ratuję się z trudem. Powoli zaczynam czuć bezwład w mięśniach – ależ będą zakwasy! Trzymam jednak rybę – nie daję jej uzyskać choćby metra. Karanks, bo już wiemy, że to wielkie GT, odchodzi w stronę tyłu łodzi. Zeskakuję z dzioba i biegnę za rybą. Przy silnikach nadchodzi krytyczny moment – trzeba mocno pomanewrować kijem, aby linka nie zaczepiła o śruby. Olbrzymi srebrny kształt zaczyna błyskać w turkusowej wodzie, ale jest jeszcze głęboko.
Po 10 minutach siłowego holu mam już dosyć, przez głowę przechodzą myśli, że nie dam rady, że ryba mogłaby się już zerwać. Wielki oceaniczny wojownik, składający się z samych mięśni, jakby odczytuje moje chwilowe zwątpienie i nie poddaje się. Hamulec zaczyna rzęzić, karanks płynie w dół w stronę rafy. Michał, widząc mój kryzys, krzyczy: „Musisz! Pompuj, już niedługo. Gdy ty odpoczywasz, ona również, dlatego nie możesz dać jej chwili wytchnienia!”. Wysiłkiem zbliżającym się do granic możliwości naprężonych muskułów utrzymuję rybę w toni ponad skałami, a następnie mozolnie zaczynam znowu pompować. Pot spływa mi po policzkach strużkami. Idzie! A więc chyba wygrałem tę próbę sił. Po kolejnych kilku minutach wielkie GT słabnie. Nareszcie!
Gdy ryba pojawia się na powierzchni, wprawia nas w szok: jest olbrzymia. No, wiadomo, że to nie rekord świata, ale taki okaz już robi wrażenie nawet na przewodnikach. Jeden z nich chwyta karanksa za ogon, drugi pod skrzela. Ryba wyrywa się w pewnym momencie, aż mi się robi gorąco… Czyżby tyle wysiłku na nic? Jednak nadal wyczuwam opór na kiju, więc delikatnie podciągam karanksa ponownie na powierzchnię, a dwaj Hindusi wprawnym tym razem chwytem przerzucają go przez burtę. Zwycięstwo! To nie bajka ani sen. Wielkie marzenie zrealizowane.
Ryba ma około 40 kilo (przewodnik mówi, że może ze dwa kilo mniej), więc wynik Leszka, można powiedzieć, wyrównany. Masę ryby najczęściej oceniają przewodnicy, bo o ważeniu nie może być mowy, gdy chcemy jak najszybciej zwrócić karanksowi wolność. Dwa kilo w jedną, dwa w drugą – co to ma za znaczenie? Wielkość tego egzemplarza na pewno lokuje go w kategorii trofeów.
Złowiłem go w trzecim rzucie, pierwszego dnia wędkowania. Z radości serce wali mi jak oszalałe, ale jednocześnie głupio mi w stosunku do kolegów – Janka i Michała, którzy wykonali już wczoraj po kilkadziesiąt forsownych rzutów. A ja tylko trzy i na dobra sprawę mogę już nie łowić. Nie ma co, wędkarstwo nie jest sprawiedliwe!
Giant Trevally łac. Caranx ignobilis

Nazywany w skrócie GT wielki karanks należy do najbardziej prestiżowych trofeów w morskim spinningu. Ryba ta jest największa z ośmiu rodzajów karanksów zwanych po angielsku „trevally”. Żyje na Oceanie Indyjskim (wraz z Morzem Czerwonym), a także na zachodnim Pacyfiku – wokół Hawajów, wysp Polinezji Francuskiej oraz przy wybrzeżach Australii, Indonezji, Japonii czy Filipin. Jego budowa pozwala mu na wykorzystywanie wszystkich mięśni – także tych znajdujących się z przodu ciała – do napędzania ogona. Przypomina w tym tuńczyka i dzięki temu osiąga wielką szybkość w pływaniu. Poluje w warstwie wody pomiędzy 100 metrów głębokości, a powierzchnią. Najczęściej patroluje rafy i wypłycenia do 20 metrów, cały czas będąc w ruchu w poszukiwaniu pożywienia.

Giant Trevally należy do najsilniejszych ryb morskich w relacji do masy ciała, co czyni go szczególnie atrakcyjnym celem połowów wędkarskich. Najpopularniejsze miejsca jego połowu to obecnie indyjskie Andamany, Malediwy, Morze Czerwone północno-wschodnie wybrzeże Australii. Najwięcej dużych ryb notuje się na Andamanach i w Australii, a także w Egipcie. Karanksa poławia się głównie na popping i spinning. Poppery prowadzi się po powierzchni, a np. stickbaity nieco zanurzone (najczęściej na 1-2 metry).

Rekord świata w połowach na wędkę karanksa GT wynosi aktualnie 75,5 kilo i padł u wybrzeży Japonii. Za ryby duże (okazowe) uważa się sztuki przekraczające 30 kilogramów. Ciekawy sposób wyliczania wagi okazowych GT podaje książka Juergena Oedera i Kurta Lehra „Big Game”. Oto stosowne wzory działań:

  • GT w granicach 30 kg i nieco więcej: (obwód tułowia x obwód tułowia x długość x 2,74)/100 000
  • GT w granicach 40 kg i nieco więcej: (obwód tułowia x obwód tułowia x długość x 2,70)/100 000
  • GT w granicach 50 kg i nieco więcej: (obwód tułowia x obwód tułowia x długość x 2,60)/100 000

Na Hawajach GT, nazywany tam ulua, jest bohaterem przysłowia. Gdy kobieta uwodzi mężczyznę mówi się tam, że „łowi sobie uluę”.

Kolejna godzina upływa nam na holowaniu ryb - biorą dziś przy tej fali jak szalone. Są to zarówno karanksy, jak i inne gatunki. Największy czerwony snapper wchodzi nam w skały i zrywa linkę.
Choroba morska zaczyna nam doskwierać, więc wpływamy za cypel na spokojną wodę. Spróbujemy trochę uspokoić błędnik.
Decydujemy się połowić jakiś czas na trolling, aby uniknąć huśtania na rafowym wypłyceniu. Zakładamy woblery i ruszamy. Po około kwadransie potężne szarpnięcie wyrywa nas z zamyślenia.
Złowiony tuńczyk zapowiada wyśmienitą kolację. Wracamy po południu, nieco wcześniej, niż planowaliśmy pierwotnie. Po drodze nieźle rzuca łodzią, ale ta spora jednostka nie ma większych kłopotów z bezpiecznym dotarciem do portu. W domu od razu wpadamy z Michałem do kuchni i zabieramy się do roboty. Przygotowujemy steki z tuńczyka i carpaccio z innych ryb. Wysłany przez nas po zakupy Praveen zdobywa niezbędne warzywa, przyprawy i dodatki: czosnek, imbir, szalotkę, oliwki, czarnuszkę, chili, kolendrę i oliwę. Kucharz wraz z żoną uważnie przyglądają się, jak przyprawiamy i jak smażymy rybę, aby nie była za twarda. Wieczorem, po powrocie kolegów, zaczyna się wspaniała uczta, która trwa dobre dwie godziny.
Kuchnia Indii Południowych
Ze względu na panujący tam klimat charakteryzuje się dużą ilością bardzo ostrych przypraw. Z motywów religijnych, wielu mieszkańców Indii Południowych to wegetarianie, potrawy wegetariańskie stanowią więc znaczący procent wszystkiego, co się tam spożywa. Nawet oferta światowego koncernu McDonalds została dopasowana do potrzeb jaroszy. W kuchni indyjskiego południa występują też dania mięsne (spożywają je przede wszystkim lokalni chrześcijanie i muzułmanie) – głównie na bazie jagnięciny i kurczaków, często w ostrym sosie curry. Jada się także ryby i owoce morza – kałamarnice, langusty, krewetki. Do wielu potraw dodaje się mleczko lub miąższ kokosa (szczególnie w kuchni madraskiej), ostrą przyprawę chili, czarnuszkę, świeżą kolendrę, fasolę. Popularny jest ryż. Jedna z najbardziej typowych potraw są naleśniki dosa z mąki ryżowej i różne rodzaje placków, które smażone są na głębokim tłuszczu w polowych garkuchniach na każdym niemal rogu ulicy. Do dosy dodaje się gęsty sos nazywany chutney, przyrządzany z warzyw, owoców, czosnku, rodzynek, octu, musztardy i rozmaitych przypraw, bądź rodzaj zupy zwanej sambar – z zasmażaną soczewicą z miąższem owoców tamaryndowca i przyprawami. Pod koniec posiłków zjada się często łagodzący ostre przyprawy jogurt (np. z owocami czy ryżem), a następnie wypija kawę z mlekiem. Posiłki spożywa się rękoma – a w zasadzie palcami prawej ręki , bo lewa jest uznawana za nieczystą.

NIEDZIELA-WTOREK , 26-28 STYCZNIA

Zmagania z pogodą i wielkimi rybami

Kolejne trzy dni mijają na zmianę na łowieniu, kucharzeniu i wycieczkach po wyspie – gdy akurat pogoda (czytaj wiatr) nie pozwala nam korzystać z bogactwa tutejszych łowisk. Wieje na zmianę raz mocniej, raz słabiej. W efekcie jedynie najtwardsi, czyli Bogdan z Maćkiem, nie odpuszczają ani jednej sesji. Reszta wypływa w kratkę, gdyż nie każdy lubi być rzucanym z jednego końca łodzi na drugi. Kochamy wędkarstwo, ale każdy ma jakieś tam swoje granice, w ramach których przyjemność jest nadal przyjemnością... Na szczęście brań jest i tak tyle, że nikt nie powinien narzekać.
Kolejny karanks.

Tragedia

Sielankowy nastrój urlopu burzy nam straszna wiadomość: kilkaset metrów od brzegu, w miejscu, które doskonale widoczne jest z naszego tarasu, zatonęła łódź z ponad czterdziestoma turystami na pokładzie! Nie przeżył prawie nikt, bo Hindusi w zdecydowanej większości nie umieją pływać. Jednostka poszła pod wodę dosłownie w ciągu kilku chwil, a przyczyną był najprawdopodobniej jej zły stan techniczny bądź zbyt duża liczba wziętych na pokład pasażerów.
Szok. Jak to możliwe? Niemal na wyciągnięcie reki od portu promowego tyle osób tonie. Jeśli to wszystko co się tutaj mówi jest prawdą, to okazuje się, że życie ludzkie jest dla wielu osób ciągle mniej ważne niż suty zarobek. Niestety, takie tragedie zdarzają się co jakiś czas na całym świecie - lekceważy się powszechnie zasady bezpieczeństwa, nie wykonuje koniecznych napraw łodzi, przeładowuje ludźmi i bagażem statki, promy. Winna jest nie tylko chciwość, ale często też rutyna, przekonanie, że skoro tyle razy się udało…
Na wyspach władze wprowadzają żałobę. Poszukiwania zaginionych trwają jeszcze przez dwa dni. W porcie, gdy wypływamy kapitanat przekazuje naszym przewodnikom, że przy pokonywaniu zatoki nie wolno rozwijać większej prędkości niż kilka węzłów. W wodzie mogą przez cały czas pływać ciała.

ŚRODA, 29 STYCZNIA

Wyspa błotnych wulkanów

Tego dnia, który jest naszym ostatnim pełnym dniem pobytu na Andamanach, decydujemy się odbyć z Jankiem wycieczkę na wyspę Baratang, oddzieloną wąską cieśniną od Andamanu Południowego. Tym razem nie wynajmujemy zwykłej taksówki, ale terenówkę z napędem na cztery koła i doświadczonym kierowcą. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów w kierunku północnym zatrzymujemy się w długiej kolejce aut niczym do przejścia granicznego. Faktycznie, przed nami budka kontrolna i uzbrojeni w karabiny żołnierze. Okazuje się, że wjeżdżamy do pierwotnej dżungli, którą zamieszkują przedstawiciele plemienia Dżarawa. Nie wolno tu pod karą aresztu wykonywać żadnych zdjęć ani się zatrzymywać i wysiadać z podjazdu. Pokazujemy nasze dokumenty i wypełniamy jakieś druki. Wreszcie otrzymujemy zgodę na przejazd. Po otwarciu szlabanu wjeżdżamy zatem do dżungli i wleczemy się przez ponad 40 kilometrów w karawanie samochodów, jadących podobnie jak my w kierunku wyspy Baratang. Obserwujemy dziki las tropikalny, który wygląda imponująco jak na filmach Wojciecha Cejrowskiego: smukłe drzewa są nad wyraz wysokie, ich liście bujne, a zieleń soczysta. Widać olbrzymią różnorodność odmian roślin, jest parno. Po dwóch godzinach wolnej jazdy krętą szosą przez prawdziwą dziką dżunglę docieramy do małej przystani promowej. Są to tylko dwa prymitywne budynki i parking. Poza tym tereny wyglądają na całkowicie odludne. Trudno wyobrazić sobie większy „koniec świata” – no, chyba że na Antarktydzie.
Baratang

Jedna z większych wysp archipelagu Andamanów i Nikobarów. Ma 238 kilometrów kwadratowych, jest zamieszkała i należy do tzw. Wielkiego Andamanu, leżąc pomiędzy Andamanem Środkowym oraz Andamanem Południowym, około 100 kilometrów na północ od stolicy Port Blair. Jest znana głównie z wulkanów błotnych, które wybuchały ostatnio w 2005 roku, a także z jaskiń wapiennych. Popularny cel wycieczek turystycznych, ze względu na swój w dużym stopniu pierwotny charakter i dziką przyrodę. Duże obszary dżunglowe, nad wodą lasy mangrowe pełne dzikich zwierząt – krokodyli, węży morskich czy waranów.

Na wyspie Baratang zapisujemy się wycieczkę do wapiennej groty (Limestone Cave). Po pół godzinie oczekiwania wreszcie przewodnicy wołają nas i wsiadamy do wygodnej, szybkiej łodzi.

Zaskakujące spotkanie

Wracamy promem do nagrzanego niemiłosiernie samochodu i wyruszamy w drogę powrotną. Na trasie w dżungli spotyka nas niespodzianka – i to niemała. Widzimy idąca skrajem lasu samotną młodą kobietę z plemienia Dżarawa. Mijając ją zwalniamy nieco i patrzymy sobie przez moment prosto w oczy. Jest zaskakująco ładna i bije z niej duma, pewność siebie, może nawet hardość. Ma hebanową gładką cerę, duże oczy, zgrabne długie nogi, a ubrana jest tylko w intensywnie czerwone bardzo skąpe odzienie – coś na kształt „szczątkowego” stanika i spódniczki, składających się tylko ze zwisających sznureczków. Idzie na bosaka. Cienkie opaski z tych sznureczków ma również na rękach i nogach, a znacznie szerszą, również żywo czerwoną opaskę na włosach. Na przedramionach dodatkowo rysunki wykonane jasną farbą. Wygląda pięknie, jakby pochodziła z jakiegoś uprzywilejowanego rodu. Nie możemy jednak ani zatrzymywać się, ani robić zdjęć, odjeżdżamy więc z żalem, ale i radością, że udało nam się spotkać kogoś z tych owianych legendami dzikich ludzi, należących do kilku najprymitywniejszych obecnie społeczności na Ziemi.
Plemiona Andamanów i Nikobarów

Archipelag Andamanów i Nikobarów zamieszkuje kilka plemion znajdujących się na znacznie niższym etapie rozwoju – o kilka tysięcy lat. Są zazwyczaj czarni i przypominają Aborygenów z Australii, z którymi są przypuszczalnie spokrewnieni. Żyją z dala od miast i osad hinduskich imigrantów, w dżungli lub na mniejszych wyspach. Turystom nie wolno się z nimi stykać ani robić im zdjęć - i to nie tylko ze względu na brak odporności tubylców na nasze niektóre choroby (np. świnka, odra, malaria). Podobno mogą zareagować agresywnie - np. wypuszczając strzałę z łuku, a to już nie żarty!

Oto krótka charakterystyka andamańskich plemion:

Dżarawa (Jarawa)

Plemię pochodzące od przybyszów z Afryki, którzy przywędrowali na Andamany kilkadziesiąt tysięcy lat temu. Do lat 90-tych XX wieku żyli w całkowitej izolacji od cywilizowanego świata. Obecnie pozostało już tylko ok. 200 (wg innych źródeł ok. 700) osób posługujących się językiem dżarawa. Żyją w dżungli, na Andamanie Południowym. Ludzie z tego plemienia parają się głownie łowiectwem (polowania na dziki), połowem ryb i leśnym zbieractwem (miód, owoce).

Sentinelczycy

Rdzenny lud Wysp Andamańskich, obecnie jeden z najprymitywniejszych na Ziemi, antropologicznie bliski Melanezyjczykom. Sentinelczycy, których jest dziś ok. 300, są koczownikami zamieszkującymi wyspę North Sentinel. Trudnią się łowiectwem, rybołówstwem, zbieractwem. Budują wąskie podłużne czółna z pni drzew z jednostronnym stabilizatorem, a poławiają m.in. żółwie morskie. Żyją w prymitywnych chatkach bez ścian. Nie uprawiają roli. Znani są z wrogiego nastawienia do przybyszów, których potrafią – gdy ci zbliżą się do wyspy – witać zatrutymi strzałami (w 2006 roku śmierć w ten sposób poniosło dwóch rybaków). Od dawien dawna są oporni na wszelkie próby nawiązania kontaktu.

Onge

Pierwotne plemię andamańskie pochodzenia aborygeńskiego (adivasi), zamieszkujące od wielu tysiącleci wyspę Mały Andaman. Obecnie prawdopodobnie liczy tylko ok. 100 osób (ok. 1900 roku jeszcze 600). Żyje w całkowitej izolacji i jest mało zróżnicowane genetycznie. Wykazuje dużą śmiertelność niemowląt (ok. 40%) oraz wysoki stopień bezpłodności. Są monogamiczni. Członkowie plemienia Onge trudnią się głównie łowiectwem, zbieractwem i rybołówstwem. Ciekawostka jest fakt, że Onge potrafili przewidzieć tsunami w 2004 roku (wyczuli wcześniej drżenie ziemi) i zdążyli uciec na wzgórza przed zalaniem wyspy.

Szompen

Plemię żyjące na Nikobarach, parające się łowiectwem i prymitywnym rolnictwem. Poluje przy pomocy łuków i strzał. Żyją w wioskach po 4-5 rodzin, do dwudziestu kilku osób. Plemię Szompen wymieniane było już w starożytności przez Ptolemeusza i arabskich geografów. Ze względu na zamieszkiwanie interioru, a nie wybrzeża wysp, plemię nie ucierpiało zbytnio w trakcie niszczycielskiego tsunami w 2004 roku. Obecnie liczy ok. 300 osób. Członkowie plemienia Szompen, ze względu na podmokły teren budują prymitywne piętrowe chaty i mieszkają na platformach, na które wchodzi się po drabinach. Na dole trzymają dobytek. W każdej wiosce wodzem jest najstarszy mężczyzna.

CZWARTEK, 30 STYCZNIA

Komu w drogę, temu czas

Następnego dnia ranek spędzamy na pakowaniu walizek, a tuż przed południem żegnamy się z gospodarzami i wyruszamy charakterystycznymi czarno-żółtymi taksówkami na lotnisko Savarkara. Tam znowu korowody z nadbagażem, za który trzeba wnieść opłatę. Dodatkowe formalności zajmują nam około pół godziny. Potem wszystko przebiega już na szczęście gładko i bezproblemowo – wsiadamy do niewielkiego Boeinga i lecimy do Chennaiu.
Po wylądowaniu na krajowym lotnisku wołamy taksówkarza i prosimy zawieźć się na międzynarodowe. Ten kręci śmiesznie głową i odchodzi do kolegów rechocząc wesoło pod nosem. Okazuje się, że główny port lotniczy jest oddalony o kilkaset zaledwie metrów i można dojechać tam bezpłatnym meleksem. Niezły numer!
Na lotnisku międzynarodowym kolejna niespodzianka: nie wolno wchodzić do budynku terminala wcześniej, niż na 2 godziny przed odlotem. Nie mamy więc co ze sobą zrobić (ani z bagażami!). Decydujemy się jechać do miasta na obiad. Wybieramy hotel Westin, w którym zatrzymał się Michał (leci znowu osobno przez Katar, a samolot ma następnego dnia). Na dachu wynajętej taksówki podróżują więc z nami przywiązane pasami bagaże i wędki. W hotelu jemy cieniutką jak podpłomyk pizzę, potem żegnamy naszego przyjaciela i wracamy przez zakorkowane ulice na lotnisko. Patrząc na popołudniowy trafik i widząc te same obrazki, co tydzień temu po przyjeździe na indyjską ziemię, uświadamiam sobie, że nie przeszkadza mi już cały ten zgiełk, więcej - czuję się tu coraz lepiej. Po prostu przez tych kilka dni przywykłem do zupełnie innego świata, a może nawet POLUBIŁEM INDIE. Kilku kolegów ma podobne odczucia i już zapowiadają rychły powrót na jeszcze większe ryby.
Na lotnisku po odprawie szukamy restauracji, ale tu nie ma czegoś takiego… Infrastruktura jest zadziwiająco słaba – w oczy rzuca się tylko budka typu fast food logowana przez markę „Maggi”. Co kraj, to obyczaj. Czekamy więc na samolot w poczekalni.
Nocny lot do Dubaju upływa nam szybko, bo od razu po starcie zapadamy w sen. Po wylądowaniu chcemy powtórzyć fantastyczne krewetki, ale nie możemy znaleźć restauracji. Lądujemy w innej, ale tam jedzenie pozostawia wiele do życzenia. Przechodzimy zatem w okolice naszego „gejtu” i przez resztę wolnego czasu śpimy na fotelach. Samolot do Warszawy startuje nad ranem. Lot trwa sześć godzin. W końcu lądujemy w o dziwo słonecznej stolicy. Przygoda zakończona. Było wspaniale, ale po głowie kołacze się ciągle dręcząca myśl: „Ach, czego byśmy nie dokonali, gdyby nie ten paskudny wiatr…”.
Cóż, może to dobrze. Tak przyroda choć częściowo obroniła się przed atakiem wędkarskich najeźdźców, zaprawionych już w wielu bojach i wyposażonych w niezawodną, zabójczo skuteczną broń. Ale za to będzie okazja jeszcze raz wybrać się na Andamany.
Bo warto.
Warszawa - Madras - Port Blair, styczeń 2014