fishingexplorers.com

Mój największy

Wędkarska impresja – Yxern (paździenik 2011)

Strasznie wolno mijały dni w oczekiwaniu na wymarzony wyjazd na późnojesienne drapieżniki. Do Szwecji. Ale w końcu doczekałem się. Szybciutko, bo samolotem, przeleciałem przez Bałtyk i w świetnym nastroju zameldowałem się na lotniku Sztokholm-Skavsta 4 października 2010 około godziny 13.00. Tam Piotr odebrał mnie swoim wypakowanym po brzegi terenowym Nissanem. Na szczęście znalazła się dla mnie jeszcze odrobina wolnego miejsca...

Wędkarstwo
Jezioro otoczone lasem

Pojeździliśmy tak trochę po południowej Szwecji. Co 2-3 dni zmienialiśmy miejsce zakwaterowania i łowiliśmy fajne ryby. Ale najmilej wspominam jezioro Yxern, które zostawiliśmy sobie na deser – na koniec pobytu. Na miejsce dojechaliśmy około godziny 11.00. Przywitał nas porywisty wiatr, jesienne słońce i temperatura około 4-5 stopni Celsjusza. Sympatyczny właściciel Gustav pokazał nam miejsce zakwaterowania i jego najbliższą okolicę, w tym stary dom przypominający dworek, w którym mieszkał wraz z żoną. Sceneria trochę jak w horrorze, w dobrym angielskim stylu…

Szybko się przebraliśmy, zmontowaliśmy po 2 wędki i migiem na wodę! Wygodna aluminiowa łódź poniosła nas po falach pięknego jeziora, otoczonego zewsząd lasem. Piotr zasiadł przy silniku, ja wziąłem na siebie inne odpowiedzialne zadanie - obsługę ciężkiej kotwicy. Szybko przekonałem się, że nie był to dla mnie „złoty interes”. Czasami ustawialiśmy bowiem łódź na 12 metrach, a na dodatek, aby nas nie zwiewało, wypuszczaliśmy drugie tyle linki.

Niesamowite dno

Popłynęliśmy do głównego plosa dość wąskim fragmentem jeziora, przypominającym trochę kanał. Na dwukilometrowej trasie ze trzy razy zatrzymaliśmy się na chwilę, aby pospinningować co nieco w dryfie. Tu było to możliwe, gdyż niemal nie odczuwało się wiatru. Zacząłem swoją ulubioną poprzecieraną dużą algą, ale po chwili zmieniłem na większą gumę z główką o masie 14, a potem 20 gramów. Piotr z kolei rozpoczął od prowadzonego przy dnie koguta (szukał cwaniak sandaczy), ale potem przeszedł na płycej pracujące szczupakowe dżerki. Przez godzinę nie zanotowaliśmy jednak żadnego kontaktu z rybą. Po obu stronach tego „kanału” widać było bardzo dużo szerokich na kilkanaście metrów trzcinowisk, czułem się więc trochę jak 30 lat temu na Sekstach przy wejściu na Śniardwy.

Po godzinie dotarliśmy na szeroką wodę, a tu poczuliśmy arktyczny powiew porywistego wiatru. Na całym jeziorze byliśmy tylko my i sympatyczny kolega Gustava - Jacob, przypominający trochę z twarzy braci Kliczko, który próbował się dobrać do sandaczy. Dotąd bezskutecznie. Piotr obserwując echosondę co chwila mi mówił, że tak zróżnicowanego dna to od dawna nie widział: blacik, spadek, rant, urwisko, znowu wypłycenie, różnica głębokości z przodu i z tylu łódki ponad 6 metrów. Szok.

Wędkarstwo
Kluczowa decyzja

Po parudziesięciu rzutach „na sucho” Piotr podjął decyzję, że pora zacząć trollingować przy podwodnych kantach i ostrych spadkach dna. Ucieszyło mnie to, bo kontuzjowany bark ledwo „działał” od wyciągania kotwicy, a poza tym wreszcie mogłem spokojnie zapalić.

Założyliśmy duże, głęboko schodzące woblery i zanurzyliśmy je w jeziorowej toni kilkadziesiąt metrów za łodzią. Piotr finezyjnie sterował silnikiem i starał się, by nasze woblery poruszały się jak najbliżej widocznych na ekranie echosondy podwodnych kantów. Obserwując echosondę co jakiś czas informował mnie o stojących przy dnie rybach.

Nagle, przy jednym z nawrotów, gdy trzeba było zwinąć zestaw, poczułem potężne uderzenie. Krzyknąłem głośno, że mam, ale Piotr spokojnie odpowiedział, że to pewnie kamienie, bo tu już się mocno wypłyciło. Miał prawo tak myśleć, bo kilka sekund wcześniej jego wobler kilkukrotnie uderzył właśnie w denne kamienie, ale na wszelki wypadek zgasił silnik. A tymczasem na mojej wędce poczułem majestatyczne, powolne ruchy łbem na boki. Zadrżałem z podniecenia i szepnąłem do kolegi, że mam fajna rybę. Z początku nie wierzył, ale obserwując szczytówkę po chwili i on przekonał się, że nie walczę z zaczepem. Adrenalina „strzeliła” do mojego organizmu z taką siłą, jak niegdyś Jurek Gorgoń uderzył z wolnego w meczu z Haiti.

Łowię ryby od ponad 30 lat, ale zupełnie „lightowo”. Do tej pory miałem na koncie 6 szczupaków pomiędzy 95 a 98 cm, wszystkie złowione w Skandynawii, na różnych wyjazdach. Niestety, jeszcze nie było metrówki. W Polsce największy miał 3,5 kilo. Złowiłem go na jeziorze Seksty, w wakacje, o 12.00 w południe. Jak to o tej porze roku - w potwornym upale.

Wędkarstwo
Jest rekord!

Po 5 minutach wynurzył się w pełnym słońcu i obaj oszacowaliśmy go na około 10 kilo. Kurcze, to potwór. Czułem się szczęśliwy jak w jakiejś bajce, moje zmysły rejestrowały każdy ruch ryby jak stop-klatka w aparacie fotograficznym. Powoli ściągnąłem go do burty i nagle ujrzałem, że po gwałtownym szarpnięciu był zaczepiony za samą koniec pyska już tylko jednym jedynym grotem kotwicy. A to numer! Nerwy sięgnęły zenitu - kurcze, czyżby nie został zaliczony?

Piotrek przymierzał się do podjęcia ryby chwytakiem, ale ta za żadne skarby nie chciała teraz uchylić pyska. Zanurzył więc rękę i skutecznym chwytem pod skrzela wyciągnął szczupaka do łódki. Uff! A więc jest. Nie miał wprawdzie spodziewanych dziesięciu kilo – w wodzie wydawał się większy. Miał „na oko” około siedmiu, ale to i tak była największa moja zdobycz. Ręce mi się trzęsły, grdyka drżała z wrażenia, adrenalina łagodziła wszelkie niedogodności i tłumiła ból zmęczonego barku.

Pięknie wybarwiony, oliwkowo-zielony, potężny okaz szczupaczego zdrowia, był nasz. Zauważyłem, że z Piotra palca płynęła mała strużka krwi. Cóż – taki chwyt czasem kończy się draśnięciem o najeżoną małymi szpilkami powierzchnię skrzeli. „Dzięki za poświęcenie stary druhu” – pomyślałem. Popatrzył na mnie i skinął z uśmiechem głową. Czasem rozumiemy się bez słów – w końcu znamy się od pierwszej klasy liceum, już od trzydziestu czterech lat. Na takich wyjazdach wspominamy pierwsze randki, młodzieńcze prywatki i żarty jakie robiliśmy nauczycielom, dla których byliśmy często prawdziwym utrapieniem. Na rybach jest na to czas i ochota. Kocham te wyprawy.

Wędkarstwo

Po zakończeniu krótkiej sesji fotograficznej wspólnie podjęliśmy decyzję, że nie będziemy ważyć tego osobnika (a w zasadzie tej osobniczki), dbając o jego (jej) kręgosłup i przyszłe potomstwo. Piotr wziął miarkę i…. Jeeest!  Pełne, niezaprzeczalne i wspaniałe, równe 100 centymetrów! Z radością powitałem siebie w „Klubie Łowców Metrówek” . Co by nie pisać, osobiście uważam że jest to mocno elitarny klub. Podziękowałem Piotrowi i przybiliśmy tradycyjną „piątkę”. Usiadłem i zapaliłem papierosa, zaciągając się łapczywie dymem (kto ma się zgorszyć, niech nie czyta). A kolega trzymał już szczupaka w wodzie za ogon i delikatnymi ruchami natleniał mu skrzela. Nawet szybko poszła ta reanimacja - pacjent w oka mgnieniu nabrał sił i machnął nam na pożegnanie ogonem. CR w pełnym wydaniu.

Na dokładkę coś na kolację

Po paru minutach odpoczynku wyrzuciliśmy nasze zestawy do wody i popatrzyliśmy na echosondę. Szczupak wziął mi na wypłyceniu z 13 metrów na 7, z samego dna. Ciekawe czy już wrócił w swoje rewiry? W ciągu godziny złowiliśmy jeszcze 3 kolejne sztuki w przedziale wagowym 1-1,75 kg. Wszystkie wróciły szybko do wody. W końcu zrobiliśmy kolejny nawrót i popłynęliśmy z wiatrem. Piotr zgasił silnik, bo jego podmuchy ostro nas popychały do przodu. Nagle, na głębokości około 14 metrów, Piotr poczuł w toni uderzenie ryby. Od razu ocenił, że jego zdaniem to 3-kilogramowy szczupak. Po minucie, już przy łódce okazało się jednak, że to 2,5-kilowy sandacz. Byłem zdziwiony, że tak w toni i to na dość spory wobler, ale człowiek uczy się jednak przez całe wędkarskie życie. Szybko podjęliśmy decyzję, że zabierzemy rybę na kolację. Trzeba czymś w końcu uczcić tak wspaniały wędkarski dzień na nieznanym zupełnie łowisku.

Wędkarstwo
Wędkarstwo

Trochę zmarznięci, ale szczęśliwi wróciliśmy do domku. Piotr  sprawił rybę, śnieżnobiałe filety zapowiadały nie lada ucztę. Zabraliśmy się zatem za przygotowanie wykwintnej kolacji, gdyż uroczyste wieczorne posiłki to też tradycja na naszych wyprawach. Filet z sandacza z masełkiem czosnkowo-ziołowym w delikatnej panierce, ziemniaki puree, mizeria i super przystawka czyli tatar ze złowionego na poprzednim łowisku pstrąga – po japońsku z sosem sojowym, ostrymi przyprawami, oliwką i porem. Świece, miły nastrój. Dobrze mówią, że sandacz to królewska ryba… Winko było czerwone do tego, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma...

Tak oto wyglądał bezsprzecznie jeden z najlepszych wędkarskich dni w moim długim życiu. Dzięki Piotrze, że mi w nim towarzyszyłeś.

Brantestad, wrzesień 2011

Jarek Niewodzki

Mój szczupak z jeziora Yxern