Jezioro Malmingen jest prywatnym, kilkusethektarowym zbiornikiem ukrytym w gęstych lasach południowej Szwecji. Spędziłem na nim dwa dni w czerwcu 2014 roku w nadziei na połowienie grubych szczupaków i okoni. Czy się powiodło? Oto moja krótka relacja.
Tego dnia wybrałem się na Malmingen ze Zbyszkiem Pszczołą. Pogoda nie bardzo nam dopisała – tego dnia było bardzo wietrznie i zimno, momentami wychodziło słońce, ale przez większą część dnia niebo zakrywały ołowiane chmury. Na początku napiszę kilka zdań o samym jeziorze, bo jest tego warte. Malmingen leży głęboko w lesie, w całkowicie odludnym miejscu, a więc już samo to jest jego wielkim atutem. Woda w jeziorze jest przejrzysta i ma jasny odcień (co nie jest dość często spotykane w południowej Szwecji), a dno na sporym obszarze jest piaszczyste. Na brzegach występują trzcinowiska, miejscami nawet dość gęste i rozległe. Głębokość oscyluje od 2 do 4 metrów, ale są też fragmenty jeziora, gdzie głębokość zwiększa się znacznie do kilkunastu metrów. Uatrakcyjnieniem krajobrazowym są malownicze skałki, wznoszące się w kilku miejscach dość stromo ponad lustro wody. W tym Malmingen przypomina trochę szkiery.
Rozpoczęliśmy około 12.00. Postanowiliśmy poszukać szczupaków w strefie przybrzeżnej, tam, gdzie trzcinowiska graniczyły z nieco głębsza wodą (2-3 m) oraz gdzie na dnie dodatkowo występowała moczarka bądź rdestnica. Po wytypowaniu takich obszarów (na podstawie obserwacji wzrokowej oraz mapy) zaczęliśmy je systematycznie obławiać. W ciągu pierwszej godziny zanotowaliśmy na bezzaczepowe swimbaity oraz spoony kilka brań, ale żadna ryba dobrze się nie zacięła. A więc szczupaki żerowały bardzo ostrożnie. W jednej z trzcinowych zatoczek postanowiłem wreszcie użyć mniejszych gumek i na wędce od razu zaczęły meldować się bardzo małe okonki i niewymiarowe szczupaczki. Popłynęliśmy więc dalej, w lewą stronę, z postanowieniem dotarcia do samego krańca jeziora.
Po drodze obławialiśmy każdą zatokę z trzcinami, ale efektów, poza skubaniem wspomnianej drapieżnej drobnicy, nie było. Aż w końcu, w jednej z większych zatok, gdzie poza trzcinami rosły dość obficie grążele, podczas chwilowej totalnej flauty (a więc gdy zazwyczaj brania szczupaków całkowicie ustają), Zbyszek krzyknął: „Nareszcie cię mam!”. Popatrzyłem w jego stronę i zobaczyłem mocno wygiętą wędkę. Ryba nurkowała kilkukrotnie w zielsko, ale mój towarzysz radził sobie z tym za każdym razem wyciągając szczupaka do góry poza zasięg niebezpiecznych twardych łodyg. Co ciekawe, ryba wyszła prawdopodobnie z grążeli i podążając za spoonem zdecydowała się zaatakować go już na stosunkowo wolnej od roślinności wodzie, blisko łódki. Potem odjechała jednak natychmiast w stronę swojej zielonej kryjówki. Szczęście, że udało się ją skutecznie zaciąć, bo ze spoonem różnie bywa…
Po pierwszych energicznych odjazdach szczupaka udało nam się okiełznać jego temperament, a ja uruchomiłem silnik i powoli oddaliłem łódkę od grążelowo-trzcinowej gęstwiny. Na wolnej od roślin wodzie, bliżej środka zatoki, zadanie Zbyszka było już ułatwione. Wystarczyło poczekać jeszcze chwilę, aż zmęczony szczupak da podholować się w pobliże burty, a gdy to już nastąpiło, szybkim ruchem zaczepiłem rybę chwytakiem za dolna szczękę i uniosłem ją do łodzi. Był nasz!
Szczupak miał równe 4 kilogramy (tak pokazała waga na chwytaku) i miał na oko w granicach 85 centymetrów długości. Niestety nie zmierzyliśmy go, bo miarka gdzieś akurat się zapodziała. Tak to bywa na rybach, gdy emocje biorą górę nad trzeźwym myśleniem i zamiłowaniem do porządku. Takie zguby zwykle znajdują się zwykle zaraz po wypuszczeniu ryby, gdy nie są już do niczego potrzebne J Na szczęście, zmierzenie szczupaka nie było dla nas sprawą życia i śmierci, więc paskudna miarka nie popsuła nam ani trochę humoru. Zrobiliśmy kilka zdjęć, następnie dotleniłem rybę i wypuściłem ją w dobrej kondycji w toń jeziora Malmingen. Wspaniały połów uczciliśmy kieliszeczkiem pysznej polskiej wiśniówki. To taka nasza wędkarska tradycja! W ostatniej zatoce udało nam się złowić jeszcze trzy szczupaki w granicach 1,5-2 kg (jednego na spoona, drugiego na pomarańczowego slidera, trzeciego na gumę z opadu), a następnie na trolling podobną sztukę.
Na koniec dnia wróciliśmy do pierwszej rozległej zatoki z trzcinowiskami - tam, gdzie nie mogliśmy zaciąć wcześniej ani jednego brania. Zacząłem obławianie krawędzi trzcin dżerkiem fatso. W pewnym momencie poczułem ostre szrpnięcie – tak, zdecydowanie było to mocne pociągnięcie, a nie typowe dla szczupakowych brań na dżerki przytrzymanie – i ryba natychmiast po chwyceniu przynęty obrała kierunek na swoją trzcinową kryjówkę. Tak robią tylko duże sztuki! W emocjach zaciąłem szczupaka i po chwili zobaczyłem przewalające się na powierzchni wody olbrzymie cielsko – oczywiście zielone w jasnożółte cętki. Oczywiście natychmiast eksplodował przy tym gejzer wody. Moja radość nie trwała jednak długo, silne szarpnięcie ryby spowodowało uwolnienie się z kotwiczki mojego woblera, a napięta dotąd do granic wytrzymałości linka nagle smętnie zwiotczała… Poszedł, choć na uzbrojonego w dwie potężne kotwice dżerka zdarzało mi się to dotychczas niezwykle rzadko.
Zakończenie bez happy endu, a mogła być to nawet metrówka… Spłynęliśmy jednak na przystań rozemocjonowani i w sumie zadowoleni. Przecież nie trzeba koniecznie wygrać walki z każdą zaciętą rybą – samo jej znalezienie i skuszenie do brania jest już przecież dużym sukcesem, świadczącym o właściwej taktyce wędkarza i dobrym sposobie podania przynęty. Nie udało się jej wyjąć teraz, uda się następnym razem – nie w tym, to w innym miejscu!
Wróciłem na Malmingen po czterech dniach – tym razem w towarzystwie Krzysztofa Wytrykowskiego. Pogoda była tym razem bardzo ładna, słoneczna, choć wiatr hulał chyba bardziej niż kilka dni wcześniej. Obławianie miejscówki, gdzie poprzednio mieliśmy branie wielkiego szczupaka, nie dało żadnych efektów poza dwoma okoniami - tym razem już tzw. „patelniakami”, a nie zupełną drobnicą. To była chyba zapowiedź, że dzień będzie należał zdecydowanie do okoni.
To, co działo się później, mogło zadowolić gusta nawet bardzo wymagających wędkarskich „harpagonów”. Oczywiście poza fanatykami wielkich ryb, do jakich okonie się z pewnością nie zaliczają. Ale zarówno ja, jak i Krzysiek lubimy łowić garbusy i nie zależy nam na wyholowaniu za wszelką cenę metrowego szczupaczego potwora. Pasiaste drapieżniki brały regularnie przez cały dzień i złowiliśmy ich z pewnością grubo ponad 50. Najlepiej na usianym głazami podwodnym przedłużeniu trzcinowego cypla oraz w pobliżu skałek, gdy dno opada nagle ostro do 9 metrów. Ryby brały zarówno z rzutu na małe gumowe „kopytka”, jak i na prowadzone w trollingu niewielkie woblerki. Rozmiary? Od 15 do 40 centymetrów, z tym, że tych największych (35-40 cm) było na tyle dużo, że mogliśmy nacieszyć się ich holowaniem - no, może nie do bólu „rąk” - ale na pewno do osiągnięcia stanu wędkarskiego spełnienia. Przynajmniej tego dnia.
Przy okazji łowienia okoni trafiło się też kilkanaście szczupaków, z których ze dwa miały wagę w granicach 2,5 kg. Reszta to kilówki, bądź zupełnie małe pistolety. Gdy próbowałem łowić je celowo w trzcinach na swimbaity, brań było tradycyjnie dużo, ale skuteczne zacięcie graniczyło z cudem. Raz tylko udało mi się zrobić coś pożytecznego. Wyprowadziłem swimbaitem ładnego szczupaka z gęstych trzcin na otwartą wodę, po czym w następnym rzucie złowił go już na „normalną” (tzn. uzbrojoną jak należy) przynętę Krzysiek… Pozostałe próby kończyły się tak samo: fiaskiem! Ryba wprawdzie widowiskowo atakowała wabik, przez chwilę targała nawet wędką, ale zaraz potem wypluwała gumkę nie zaczepiając się o schowany w jej korpusie hak. Po prostu żer szczupaków był, podobnie jak kilka dni wcześniej, bardzo ostrożny, mało łapczywy, typowo czerwcowy a nie majowy, kiedy to ryby objadają się bez opamiętania po odbytych dopiero co godach.
Poza wędkarskimi emocjami mieliśmy też wspaniały wypoczynek i kontakt z naturą. Popłynęliśmy tym razem w stronę prawego krańca jeziora. Tam przeżyliśmy przygodę z łabędziami. Para tych pięknych ptaków, wydając charakterystyczne dźwięki, odciągnęła nas najpierw od znajdującego się w trzcinach gniazda w kierunku otwartej wody, a następnie szerokim łukiem, spokojnie powróciła do małych. Piękne widowisko, dzika przyroda, potęga rodzicielskiego instynktu.
A pod koniec dnia czekała na nas jak zwykle na tym jeziorze niespodzianka. Około 20.00 spływaliśmy już w stronę przystani trollingując lekkim sprzętem na żerujące już coraz słabiej okonie, gdy w pewnym momencie poczułem gwałtowne uderzenie i nieco silniejsze nić poprzednio przytrzymanie. Hamulec przyjemnie zaterkotał. Oczywiście wiedziałem od razu, ze to szczupak, ale dopiero po podholowaniu do łódki zobaczyłem, że jest całkiem, całkiem... Miałem na szczęście wolframowy przypon, gdyż od dawna nie łowię okoni bez tego jakże ważnego elementu zestawu, który umożliwia wyjęcie trafiającego się prawie zawsze w takich sytuacjach szczupaka. Jednak delikatna wędka spowodowała, że walka się niebezpiecznie przedłużała, a szczupak popływał sobie kilka razy dookoła łódki. Tym razem nie chciałem już wypuścić okazji z rąk i zależało mi na fotce z dużą rybą – na pamiątkę wędkowania na Malmingen. Za to drapieżnik uparcie nie chciał ani odrobinę uchylić pyska, aby mógł wcisnąć doń końcówkę chwytaka. Wreszcie zniecierpliwiony chwyciłem go za kark i przeniosłem do łodzi. Była to ryba o masie granicznej do tego sposobu podbierania, ale jeszcze udało się. Uff! Miała 4,5 kilo i 90 centymetrów. Do metra wprawdzie jeszcze trochę, ale każdemu życzę takich okazów na kiju. Frajda gwarantowana.
Pożegnanie z Malmingen wypadło więc nadzwyczaj okazale! Serdecznie polecam to jezioro – szczególnie jako miły przerywnik przy łowieniu sandaczy w nieodległym Strosjön.