W ostatnich latach daje się zaobserwować pewien trend w wędkarskich podróżach: coraz więcej osób jest zainteresowanych wyprawami na określony gatunek ryb. Jeśli chodzi o Norwegię – za najbardziej prestiżową zdobycz uchodzi halibut, zwany również „świętą flądrą”. Do niedawna ta wielka ryba padała głównie łupem najwytrawniejszych specjalistów, ale trafiała się też niekiedy zupełnie przypadkowo mniej zaawansowanym wędkarzom, nie nastawiającym się w ogóle na taki połów. Obecnie z powodzeniem może go już złowić każdy, kto zastosuje właściwą technikę i przynętę, a do tego znajdzie się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie.
Czerwcowa wyprawa na półwysep Loppa, którą odbyłem kilka lat temu, zaowocowała niezwykłym doświadczeniem. Poznany tam niemiecki wędkarz – jeden z największych specjalistów w dziedzinie wędkarstwa morskiego – zdradził mi sekret powtarzalnego łowienia halibutów. Okazało się, że najlepszą ze stosowanych przez niego metod jest… trolling. Jeśli znajdziemy się na łowisku obfitującym w halibuty, bo to warunek absolutnie niezbędny, należy bardzo wolno ciągnąć przynętę za łodzią po rejonach płaskich, najlepiej piaszczystych blatów o głębokości od 20 do 50 metrów, a nawet i głębszych. Jako przynęta powinien służyć nam bardzo duży ripper z ciężką halibutową główką typu „giant head” lub zwykły pilker o wadze dobranej do prędkości prowadzenia łodzi. Taka przynętą należy penetrować łowisko w toni, gdyż aktywny halibut podnosi się z dna i często szuka pożywienia właśnie w wyższych warstwach wody.
Dzięki poznaniu tej metody od razu złowiliśmy wraz kolegą trzy halibuty w ciągu dwóch godzin. Wcześniej, pomimo stosowania wymyślnych technik i przynęt (np. dżigowanie przy dnie w dryfie czy „stacjonarna” martwa ryba w toni), owocowało bardzo sporadycznymi braniami halibutów – raz na kilka wyjazdów. Zazwyczaj brały nam wtedy dorsze i czarniaki, a halibuty jak na złość nie. Kluczem do sukcesu okazała się zmiana podejścia. Będącego w pogoni za pożywieniem halibuta trzeba bowiem aktywnie szukać, ciągle się za nim przemieszczać i próbować łowić „wyżej”.
Halibutowe łowiska NorwegiiNa nic by się jednak nie zdały i te sposoby, gdyby wybrane przez nas łowiska nie obfitowały w halibuty. Wiele lat podróżowania do Norwegii i łowienie na rozmaitych jej wodach – od krainy pięknych fiordów na południu po niemal arktyczny Nordkapp - dało mi cenną wiedzę, że ryba ta upodobała sobie tylko konkretne miejsca na długim atlantyckim wybrzeżu. W owych magicznych miejscach występuje w takich ilościach, że jej powtarzalne łowienie jest czymś normalnym, codziennym. W innych nie ma jej wcale bądź trafia się w niewielkich ilościach.
Do najlepszych halibutowych rejonów należą okolice pomiędzy Bodø a Lofotami (w tym zatoka Vestfjorden), same Lofoty (głównie łowiska wokół małych wysp Vaeroy i Røst), a szczególnie wybrane fragmenty wybrzeża na północ od Lofotów – aż po Altę i Nordkapp. Nie wystarczy jednak jechać tam na ślepo, dokąd bądź. Nawet w dobrym rejonie jedno miejsce potrafi pod względem zasobności w ryby zdecydowanie pobić inne, oddalone na mapie zaledwie o 20 czy 30 kilometrów. Decyduje o tym wiele czynników, takich jak charakter dna, głębokość, temperatura wody, ilość i rodzaj pożywienia, pływy (np. halibut uwielbia okolice wąskich przesmyków w których, woda w trakcie przypływu i odpływu tworzy niemalże rzekę).
Takie miejsca, a w zasadzie pobudowane przy nich specjalistyczne halibutowe bazy, stały się magnesem dla wędkarzy z wielu krajów Europy, pragnących złowić swoją wielką flądrę. W kolejce do nich stoją przede wszystkim amatorzy halibutów z Niemiec, którzy najchętniej wykupiliby wszystkie wolne tygodnie na przysłowiowym „pniu” – i to już na rok, a nawet dwa lata do przodu… Walka z halibutem jest fantastyczna. Już ryba kilkunastokilogramowa potrafi dać na wędce zdrowo „do wiwatu”, a pamiętajmy, że powszechnie łowione są halibuty dwudziesto-, trzydziesto-, czy nawet pięćdziesięciokilogramowe. Co jakiś czas trafia się okaz 100-kilogramowy, a wędkarski rekord Norwegii przekracza dziś 200 kilo!